jestem w autokarze. kierunek - santa barbara. minelismy po prawej stronie pasadene, los angeles (pare minut temu zjazd na mulholland drive), malibu i wciaz przemierzamy californie. autokar nr2, w ktorym zawsze siedze jest aktualnie prowadzony przez najmniejsza kobiete swiata. pani o wyjatkowym usmiechu i jeszcze bardziej wyjatkowej fryzurze ledwie siega pedalu gazu, co nie znaczy jednak, ze jedziemy wolno. bynajmniej. wymijamy olbrzymie ciezarowki i inne autobusy w takim tempie, ze nie zdazam sie nawet przezegnac. na drodze dosc spory ruch, szczegolnie w porownaniu z iowa czy virginia. po obu stronach drogi wzgorza, na wzgorzach domy. niewiele jednak widac z powodu chmur, smogu (jak sadze) i deszczu, ktory wlasnie uraczyl nas swoja obecnoscia. czuje sie troche lepiej - trzynascie (!) godzin snu zrobilo swoje. wciaz mam lekko podwyzszona temperature, ale jestem w stanie ustac na nogach. moj wielki mozg juz ktorys raz podpowiada mi, ze bede zyc.
godz. 17.22
za niecala godzine wyjezdzamy z hotelu na koncert. santa barbara byloba cudowna, gdyby nie to, ze deszcz przemienil sie w koszmarna ulewe z blyskawicami. ocean wzburzony, ulice pozalewane, a do tego zimno. ponoc taka pogoda ma sie utrzymac do konca tygodnia. ot i moje szczescie...
owinieta szalikiem i zapakowana w gruby sweter i zimowa kurtke udalam sie pomimo to na podboj miasta (tym razem dalam za wygrana i nie wzielam aparatu). na wyprzedazach kupilam pare koszulek i spodnie dresowe, po czym odwiedzilam rybiarnie, oglaszajaca sie jako najlepsza w miescie. czy jest najlepsza, nie wiem, poniewaz nie probowalam innych, ale fakt faktem, ze jedzenie pyszne!!!! zafundowalam sobie przystawke w postaci swiezutkich kalmarow oraz krabowych ciastek, a jako danie glowne - miecznik (swordfish) z ryzem i swiezutka salata z parmezanem i grzankami. wszystko popilam herbata z cytryna i miodem. raj!!!! mysle, ze waze w tej chwili ok.50kg wiecej niz rano, ale co zrobic. zyje sie raz.
zabudowa w santa barbara, moim zdaniem, sliczna. niskie domy, glownie w stylu meksykanskim, hiszpanskim, srodziemnomorskim czy tez poprostu nadoceanicznym. kolorowe kafle, czerwone dachowki, palmy, drzewka pomaranczowe w ogrodkach. z jednej strony ocean, z drugiej wzgorza. hotel, w ktorym dzisiaj mieszkamy jest polozony nad samiutkim oceanem, a mnie trafil sie olbrzymi pokoj z widokiem na wode. gdyby bylo slonecznie i cieplo, moglabym siedziec do nocy na balkonie, sluchajac szumu fal. poki co moge sobie jedynie pozwolic na sluchanie odglosu klimatycji.
mysle wciaz o wczorajszej wycieczce. poza czterema osobami (z jedna z pan gawedzilam przez ok.15 minut i uslyszalam chyba historie calego jej zycia) nie spotkalismy na szlaku nikogo, a i tak te cztery osoby wydawaly sie potwornym tlumem. probowalam w tym czasie przypomniec sobie glowne ulice londynu, na ktorych w weekend tworza sie korki na chodnikach z powodu nadmiaru ludzi. inny swiat. inna rzeczywistosc.
musze sie zbierac - pora na koncert. najchetniej jednak patrzylabym sie na wode, z kubkiem cieplej herbaty w reku. jak niewiele trzeba do szczescia...
ps. odpowiedz na komentarz, dotyczacy jednego ze zdjec wczorajszych - na koniach jada najprawdopodobniej jacys pracownicy parku. nie jestem to bynajmniej ja.
godz. 0.02
jestem w hotelu. koncert udany - po prawie trzech dniach nie grania mialam nareszcie frajde z bycia na scenie. sala koncertowa przedziwna - wewnatrz jakby teatr wloski, na zewnatrz - palac na bliskim wschodzie.

objadlam sie przed chwila do nieprzytomnosci sushi i batonami z syropem klonowym i chyba pora sie klasc. jutro o 9.30 wyjezdzamy do san diego, a jeszcze przed wyjazdem bedziemy obdzwaniac z elen firmy, zajmujace sie rejsami 'whale watching' (obserwowanie wielorybow). mam coprawda jechac pojutrze w odwiedziny do Cioci Bo, ale rejs jest na tyle wczesnie, ze zdazylabym spokojnie zlapac pociag i wciaz byc w huntington beach w ciagu dnia. oby tylko rejsy odbywaly sie przy takiej pogodzie.
zalaczam dwa zdjecia z widokiem z mojego balkonu.
ps. gud nius - moj zielono-pomaranczowy jojowaty budzik znalazl sie w hotelu i dzisiaj mial zostac do mnie wyslany!:)

2 komentarze:
Z temperatura ciala powyzej 37,6 C nie powinno sie raczej wychodzic na powietrze. Moze przydalaby sie wizyta u lekarza
Mieszkancy Kaliforni ponoc ciesza sie z deszczu, poniewaz susza, ktora mieli wczesniej bardzo im juz doskwierala.
Hm. Trudno wszystkim dogodzic.
Prześlij komentarz