środa, 23 stycznia 2008

szlakami indian

godz. 18.49
leze w lozku i zwalczam przeziebienie. pomimo mojej silnej woli, uporu i zamilowania do wyzwan, postanowilam raz byc 'miekka' i wzielam wolne. nie pojechalam na koncert. jestem w hotelu i odpoczywam. od jutra znow zaczynaja sie dosc dlugie podroze autokarem i wole wygrzac sie dzisiaj niz miec z glowy caly tydzien. w przypadku gorszego samopoczucia przysluguje nam prawo do wziecia wolnego, wiec mysle, ze nie wyladuje za to w amerykanskim kryminale. moze obejrze film, moze zasne od razu - jest mi wszystko jedno. to jest MOJ wieczor.
wczoraj, nie myslac juz zbytnio, wlozylam do bagazu podrecznego swoj malenki, skladany zestaw sztuccow i jak mozna sie domyslec, juz go nie mam. zostal na lotnisku w les moines, jako ze nie wolno, rzecz jasna, wnosic na poklad samolotu przedmiotow ostrych. nie mam sztuccow, wiec jem wlasnie platki kukurydziane z rodzynkami reka i zapijam mlekiem prosto z butelki. szkola przetrwania.
pomimo przeziebienia cudownie spedzilam jednak dzisiaj dzien.
z samego rana, o 8.45 wraz z elen, iwona i martinem udalismy sie na lotnisko, gdzie wypozyczylismy sympatyczny samochod (chrysler). cel wyprawy - indian canyons nieopodal palm springs.
na miejsce dotarlismy ok.9.30, zaparkowalismy samochod i przy pieknej pogodzie ruszylismy w trase. palm canyon, east fork trail, east fork loop trail, vandeventer trail i na koniec fern canyon trail. cisza, spokoj. widoki pustynne - wzgorza (szlismy gora dol, gora dol, gora dol przez szesc godzin, pokonujac trase parunastu kilometrow), kaktusy, palmy. jaszczurki, kolibry, orly. w dali - osniezone gory. bylo troche spacerowania po plaskim, troche wspinaczki. a co najwazniejsze - SWIEZE POWIETRZE!!!! po paru tygodniach, spedzonych w klimatyzowanych hotelach, autobusach i salach koncertowych takie ilosci swiezego powietrza, slonca i lekkiego wiatru byly jak zbawienie.
zastanawialam sie ciagle, jak musialo byc niesamowicie, zyc w takim miejscu i w takim sposob. zyc w tak silnym zwiazku z przyroda.
na zakonczenie wycieczki zakupilismy w kanionie pamiatki etniczne, w drodze do wypozyczalni samochodow zjedlismy pyszny obiad w lokalnej rybiarni (swiezy polow - marzenie!), oddalismy samochod i wrocilismy do hotelu. zaraz nafaszeruje sie kolejna porcja lekow i chyba utne sobie drzemke.
ps. pod bostonem istnieje rezerwat, w ktorym wciaz mieszkaja indianie - chcialabym tam kiedys dotrzec.
ps.2. postanowilam zapisac sie na kurs fotografii - dosc juz tej popeliny.
ps.3. nie idzie mi zbyt dobrze - poza sztuccami stracilam tez nowiutki, jojowaty, zielono-pomaranczowy budzik, ktory kupilam w NY. nie zdazylam uzyc go ani razu. zostal na podlodze w restauracji hotelowej w ames (iowa). hotel wciaz sprawdza, czy cos sie znalazlo, ale chyba marne szanse...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Co Ty chcesz od swoich zdjęć. Mnie się podobają.
Bardzo intrygujące są ubrane palmy.
Czym one są otulone?
Poza tym nic nie piszesz o jeźdźcach. Czy jednym z nich jesteś Ty?
M.