za 20 minut musze opuscic pokoj hotelowy. rano dowiedzialam sie, ze od lutego nie mam gdzie mieszkac w londynie (dluga historia), tak wiec - maile, telefony, smsy. jakby tego bylo malo, spakowalam walizke, po czym musialam ja rozpakowac - okazalo sie, ze klucz do walizki zostal na dnie. wrodzona inteligencja.
o 14 wyjezdzamy z west palm beach. kierunek - vero beach. koncert o 19.30. zaraz po koncercie wsiadamy znow w autobus i jedziemy do hotelu w orlando, gdzie bedziemy nocowac przez nastepne 3 dni. chyba. nie pamietam.
za oknem BRZYDKO. jeszcze dwie godziny temu bylo slonce, a teraz straszna ulewa, wiatr.
za 14 minut musze opuscic pokoj. czas wysuszyc glowe, spakowac reszte rzeczy i w droge.
godz. 15.12 (w polsce - 21.12)
glupota ludzka nie zna granic, a ja robie w tej dziedzinie niesamowite postepy.
mniej wiecej o 12 udalo mi sie opuscic pokoj. wtarabanilam sie do windy z milionem siatek, walizka, plecakiem i skrzypcami. zjechalam na dol, zaplacilam dosc egzotyczny rachunek za 4-minutowa rozmowe z domem w sylwestra (trafilam na tego samego milego portiera, ktory znow nie policzyl mi za internet), oddalam klucz i siadlam w fotelu. mniej wiecej 1,5 godziny pozniej kolezanka japonka pokazala mi znajdujaca sie za moja glowa plansze, na ktorej jak wol bylo napisane, ze pokoje mozna opuscic o 14, a wyjazd o 15. spedzilam wiec 2,5 godziny, siedzac na bagazach w holu hotelu.
nie ma jednak tego zlego- nareszcie mialam czas, zeby wrocic do czytania 'przesunac horyzont' martyny wojciechowskiej. uwielbiam ksiazki podroznicze, listy, dzienniki, a te ksiazke czyta sie swietnie. smieje sie wrecz na glos, bo bardzo czesto mam wrazenie, ze czytam o sobie.
"wbrew pozorom nie posiadam silnej wewnetrznej motywacji do treningu. zawsze znajduje ja 'na zewnatrz'. (...) najbardziej jednak motywuje mnie, gdy slysze: "martyna, nie dasz rady!" - wtedy dostaje skrzydel".
"wytrzymalosc psychiczna? z tym u mnie najlepiej. zawsze sie sprawdzam w trudnych, podbramkowych sytuacjach. o ile czasami uzalam sie nad soba i marudze w codziennym zyciu, o tyle w ogniu walki potrafie sie zmobilizowac. (...) niskie temperatury? moja zmora. od dziecinstwa bylam zmarzlakiem. marzne bardzo szybko, nawet spie w cieplych skarpetach. kiedy wszyscy nosza ubrania z krotkim rekawem, ja potrafie sie opatulic grubym swetrem. na kazdym wyjezdzie mam ze soba wagon rozgrzewaczy chemicznych i tone superzaawansowanych technologicznie skarpetek, ale czesto i to nie wystarcza."
smiesznie zobaczyc rozne tego typu podobienstwa, a przy tym podobne zamilowanie do podrozy, potrzebe planowania wypraw niemozliwych i upor maniaka w ich realizacji.
jestesmy w drodze do vero beach. ponoc w poblizu kosciola, w ktorym dzisiaj gramy (program ten sam, co wczoraj, wiec skrocili nam probe) nie ma NIC, w zwiazku z czym wszyscy kurczowo sciskaja w rekach siatki z jedzeniem. w ramach mojego zamilowania do probowania potraw dziwnych i produktow lokalnych zjadlam wlasnie NIEBIESKA BULKE o nazwie blueberry bagel. calkiem nie najgorsza.
stosujac sie do zalecen domownikow, a takze dzisiejszych porad przystojnego doktora szymona z wroclawia zakupilam owoce i zapas wody. wciaz mam kaszel i katar, a do tego bol gardla, ale skoro doktor mowi, zeby sie nie martwic, to sie juz oficjalnie nie martwie. moj wrodzony optymizm podpowiada mi, ze bede zyc:)
sytuacja mieszkaniowa w londynie zupelnie mnie nie przeraza. wszystko uklada sie wrecz w piekna calosc! potrzebny mi dach nad glowa jedynie miedzy 29tym stycznia a 4tym lutego oraz miedzy 14tym lutego a 6tym marca. kochani, jesli ktokolwiek z czytajacych zechcialby przygarnac mnie i moja czerwona walizke chocby na pare dni, dajcie znac. bede dozgonnie wdzieczna i obiecuje odwdzieczyc sie nie tylko finansowo, ale rowniez nauka 'line-dancing', nocnym spiewaniem arii oraz gotowaniem potraw szybkich, niezdrowych i, co najwazniejsze, niesmacznych:)
ps. przy okazji czytania ksiazki udalo mi sie wymyslic kolejne dwie podroze do zrealizowania:)
godz. 16.26
wydaje mi sie, ze pisalam juz cos na temat podrozy i tego, ze nigdy niczego do konca nie da sie przewidziec. swieta prawda!
jest nas w sumie trzy autobusy. jedziemy jeden za drugim. a przynajmniej taki jest plan. przed chwila wszystkie trzy rozjechaly sie w trzech roznych kierunkach. nasz przeuroczy kierowca autobusu, w okularach grubych jak denka od sloikow wymachuje wydrukiem trasy z internetu, probujac zrozumiec w tym samym czasie, co mowi do niego GPS i dzwoniac do pozostalych kierowcow. kierowca jest strasznie smieszny, nie jest stad, nic nie rozumie, a my przynajmniej mamy okazje zobaczyc floryde od podszewki, wjezdzajac autobusem ludziom w podworka. uwielbiam podroze:)
godz. 22.21
koncert udany (poza tym, ze dostalam na scenie nieprawdopodobnego ataku kaszlu i pobilam swoj zyciowy rekord, jesli chodzi o wstrzymywanie oddechu). musze przyznac jedno, zukerman ma przepiekny dzwiek...
ale oto i znow jestesmy w autobusie. kierunek - orlando.
zastanawialismy sie, jakiej narodowosci jest kierowca. po angielsku nie rozumie za wiele. cos jest nie tak z jakims czujnikiem, w zwiazku z czym w calym autobusie nie slychac nic poza potwornie glosnym bibczeniem. kierowca lamanym angielskim wyjasnil, ze trzeba zjechac na pobocze, wylaczyc silnik, wlaczyc na nowo i po problemie. w miedzyczasie poprosilismy tez o wlaczenie personalnych lampek - wiekszosc oglada filmy na dvd, ale czesc osob ma ochote czytac. w tym ja. jak sie zorientowalismy juz wczesniej, kierowca (uroczy czlowiek, nota bene!) nie dosc, ze mowi po angielsku kiepsko, nie zna rowniez zbyt dobrze obslugi tego autobusu.
dialog jednego z czlonkow orkiestry z kierowca [w tle obrzydliwie glosne bibczenie alarmu]:
- can you please turn the reading lights on.
- yes. yes. lights. [tu nastepuje pstrykanie wszystkimi mozliwymi przyciskami].
- you know, to read. a book. lights. reading lights.
- lights. yes. yes.[kierowca wlacza swiatlo nad swoja glowa, nasze wciaz nie dzialaja i pyta - lights ok?]
- no, you don't have to read. WE wanna read. [tu nastepuje znow pstrykanie przyciskami po czym zrezygnowany czlonek orkiestry wraca na miejsce].
zatrzymalismy sie w pewnym momencie. kierowca dostal oklaski. wylaczyl silnik. wlaczyl z powrotem. alarm sie uspokoil. niesmialo poprosilam o wlaczenie lampek do czytania (siedze w pierwszym rzedzie), kierowca wlaczyl sobie swiatlo nad glowa, dwie sekundy pozniej je wylaczyl, wcisnal pare innych guzikow, czujnik znow zwariowal i tak oto jestesmy w drodze przy baaardzo glosnym dzwieku alarmu. jak uspokaja kierowca, usmiechajac sie - no serious problem. you don't worry.
:)
piątek, 4 stycznia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz