pogoda w san diego bajeczna, a ja, po bardzo udanej polowie dnia, siedze w pietrowym pociagu 'surfliner', ktory zabierze mnie prosto do santa ana. w santa ana odbiera mnie z dworca Ciocia Bo, u ktorej w huntington beach (stolicy surfingu) zostaje do jutra.
wczoraj nie wydarzylo sie w zasadzie nic wybitnego, poza tym, ze przenieslismy sie z santa barbara do san diego. srodek dnia wariacki. wczorajszy koncert polaczony byl z wystepem san diego symphony orchestra. w zwiazku z nadmiarem muzykantow dyrekcja zadecydowala, ze w koncercie wezma udzial tylko etatowi czlonkowie orkiestry, w zwiazku z czym nie gralam. moze zmartwilo by mnie to miesiac temu, ale nie pod koniec tournee, kiedy kazdy NIE zagrany koncert jest darem bozym. zamiast proby uskutecznilam szoping, pozbywajac sie kolejnej porcji pieniedzy. jesli chodzi o zakupy, jestem w absolutnym szoku. ogolnie rzecz biorac nie lubie chodzic na zakupy, nie cierpie wielkich centrow handlowych, jestem zielona na sama mysl. tutaj jednak wszystko jest tak tanie (obrzydliwie drogie w londynie spodnie tutaj na wyprzedazy kosztuja 15 dolarow; koszulki ponizej 10; szaliki po 3, etc.) i kolorowe, a co jeszcze lepsze - jak na mnie szyte (a to cud), ze nie moge sie powstrzymac. mamy dosc wysokie dniowki zywieniowe, co pozwala na odrobine szalenstwa. przepraszam za smedzenie, ale czulam, ze bylam winna wyjasnienie. moze nawet bardziej sobie niz komukolwiek innemu. jedyny problem, jaki sie objawil, to moja walizka, ktorej nie pomaga juz moje na niej siadanie przy zapinaniu...
wieczorem po koncercie zostalismy zaproszeni przez naszego szanownego soliste i dyrygenta na kolacje w barze sushi. objadlam sie do nieprzytomnosci, opilam wody (z powodu kuracji paracetamolowej nie wypilam ani lyka alkoholu - ominela mnie przyjemnosc sprobowania sake) i w wybitnie dobrym nastroju wrocilam do hotelu (hotel, nota bene, cudowny - jeden z najprzyjemniejszych do tej pory; mam plecak wypchany darmowymi mydelkami l'occitane provance - nie moglam sie powstrzymac:)). w hotelu pomimo poznych godzin nocnym atmosfera wciaz przyjemna. przy lecacych z glosnikow piosenkach de bicz bojs rozwalilam sobie dwa kolana, tanczac z kolega waltornista. moje niekwestionowane wybitne umiejetnosci taneczne.
wczorajsze pesymistyczne prognozy pogodowe i uzgadnianie planu dzialania na dzis okazaly sie kompletnie zbedne. zamiast zapowiadanego deszczu dostalam w prezencie najladniejszy dzien podczas calego tego miesiaca. slonce, zero chmur. po 4,5 godzinach snu wstalam o 7.30, wzielam prysznic, zjadlam ostatni baton z platkow i syropu klonowego + lekarstwa,
spakowalam tradycyjnie aparat, pieniadze i paszport i zjechalam z dziesiatego pietra do hotelowego lobby, gdzie czekala na mnie iwona, elen, kaoru i martin. zlapalismy dwie taksowki, podjechalismy do portu, kupilismy bilety na rejs wielorybi i o godz.9.30 odbilismy od brzegu. caly rejs trwal 3,5 godziny. nie moge powiedziec, ze zaliczam rejsy wielorybie szesc razy dziennie i wiem, co to znaczy miec szczescie, ale mysle, ze mielismy go duzo. udalo nam sie wytropic cztery wieloryby, w tym mame z dzieckiem. obserwowanie wielorybow jest niesamowite.

[apdejt sytuacyjny - od paru minut jade wzdluz oceanu i ogladam przepiekne odbicie slonca w wodzie - nie od parady pociag nazywa sie 'surfliner'].
jak twierdzil kapitan, wieloryby maja swoj system oddychania. wyglada to mniej wiecej tak, ze trzy, cztery razy wieloryb wyplywa lekko na powierzchnie, zaczerpujac powietrze (w tym czasie wypompowuje z siebie czubkiem glowy wode), po czym wynurza sie bardziej konkretnie, wypompowuje resztke wody i wystawia na powierzchnie ogon, co swiadczy o tym, ze bedzie nurkowal glebiej ( jest to jakby ostatnie ogniwo cyklu oddychania - wieloryb nabiera powietrza na pare do parunastu minut). i tak w kolko. jest to na pewno ulatwieniem, jesli obserwuje sie jednego wieloryba - mozna przewidziec mniej wiecej, kiedy wyburzy sie ponownie. jedyny problem, to szanownego wieloryba wypatrzyc.
wydaje mi sie, ze mielismy dzisiaj jednak sporo szczescia, a ja dodatkowo mialam 'prywatne widzenie'. podczas gdy wszyscy pasazerowie probowali wytropic wieloryba na przodzie, ja jako jedyna zobaczylam innego z tylu statku- byl dosc blisko, wyplul wode, pokazal mi pletwe i zanurkowal. przepiekny widok!

po powrocie z rejsu wrocilam do hotelu taksowka, w naroznym starbucksie kupilam kawalek ciasta cynamonowego, spakowalam do reszty rzeczy, wymeldowalam sie z hotelu,wsiadlam do kolejnej taksowki i pojechalam na dworzec kolejowy. dworzec ladny i maly. po krotkiej pogawedce z kasjerem nabylam droga kupna bilet do santa ana, po czym, nie mogac sie zorientowac, gdzie wyswietlany jest rozklad jazdy oraz gdzie sa perony, usiadlam w poczekalni. po jakichs 15 minutach zorientowalam sie, ze dworzec w san diego jest miejszy od dworca w opolu, peron jest jeden, a na pociag czeka sie w kolejce na dworze. kiedy dotarlam na dworzec, w kolejce stalo moze 10 osob. kiedy wyszlam na dwor ponownie, w kolejce bylo juz ich conajmniej sto tysiecy. stanelam w kolejce i tak juz zostalam przez nastepne 55 minut (bylam chwile wczesniej + pociag byl opozniony 30 minut). trasa pociagu naprawde przyjemna - wciaz jedziemy wzdluz plazy. ludzi w pociagu zylion - wszystkie miejsca zajete+ludzie stojacy wzdluz wszystkich przedzialow. szefowa pociagu powiedziala wlasnie przez radiowezel: 'we are expecting even more people on the next stop. how much fun will that be.'. istnieje, jak sadze, wielkie prawdopodobienstwo, ze ludzie zaczna siadac na dachu. o czym wlasnie mysle, to roznica miedzy anglia i usa. tutaj po komunikacie wszyscy sie zasmiali, stojacy pasazerowie nawiazuja znajomosci. w anglii natomiast nie dosc, ze wszyscy zaczeliby przeklinac konduktora, kolej angielska i zaistniala sytuacje, to jeszcze odgrywaliby sie na wspolpasazerach. czego by nie mowic o stanach, amerykanie sa nieprawdopodobnie bardziej otwarci i optymistycznie nastawieni od anglikow.
niesamowite jest to, ze wszyscy w orkiestrze jestesmy juz naprawde zmeczeni i chcemy przeciez wracac. z drugiej jednak strony kazdy burczy pod nosem, ze bedzie w jakims sensie teksnil za stanami. przez miesiac mozna sie przywiazac do miejsca (choc wiem, ze mieszkanie w ladnych hotelach, dostawanie kieszonkowego na zycie, mozliwosc nie martwienia sie o cokolwiek - od tego jest szefostwo - rozni sie bardzo od prawdziwego zycia).
zalaczam zdjecia pletwy wieloryba. sa dosc nieostre - brakowalo mi porzadnego obiektywu, ale zawsze to wieloryb:) 

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz