piątek, 3 lipca 2009

finito

za pol godziny wyjezdzam na lotnisko. musze jeszcze tylko dokonczyc zupe z kraba, usiasc na walizce w celach domknieciowych i pozegnac z kotami (tu juz bez siadania). hrabina opuszcza amerykie.
za oknem piekne slonce, w zwiazku z czym Ciocia zabrala mnie na ostatnia krotka wycieczke na balboa. niestety wlaczylo sie znow moje typowe szczescie, nie znalazlysmy ani pol metra miejsca do zaparkowania, wiec ewakuowalysmy sie do corona del mar. bardzo malowniczo, nad samym oceanem, dosyc bogato, ale na szczescie nie ordynarnie. posiedzialysmy chwileczke na plazy little corona, ktora objeta jest wieloma zakazami i nakazami (m.in. zakaz zbierania muszli, ktory w swoim niepowtarzalnym stylu lekko nagielam) i wrocilysmy do domu.
za kazdym razem ameryka robi na mnie inne wrazenie. w wielu kwestiach jest to kompletnie inna planeta w porownaniu z europa, ale nie zdazyl mi sie jeszcze nieudany tutaj przyjazd. piekne miejsca, duzo wspomnien.
skora schodzi ze mnie wciaz jak z kameleona, lacznie z opalenizna, ktora nigdy, z nieznanych mi powodow nie chciala sie mnie trzymac. na plecach mam rany od oparzen, na bluzie brunatne plamy jeszcze z kanionu, na dresach siersc kotow. bedzie ze mnie dzisiaj w samolocie calkiem atrakcyjny pasazer.

niedziela, 28 czerwca 2009

z wizyta u lucyfera

slowo 'upal' nabiera dla mnie nowego znaczenia. na dworze jest dokladnie +43st C, a znikad ratunku. zero cienia. jedyne, co pomaga, to lezenie non stop w strumieniu.
[ tu nastapila parogodzinna przerwa w pisaniu; upal przepalil mi mozg].
jest godz. 20.30 i nareszcie CHLODNIEJ, czyli +34st C.
wczorajsza noc w porownaniu z poprzednia upalna, a w porownaniu z dzisiejsza chlodna. wstalysmy o 6 rano, sniadanie, pakowanie, ostatnie pogawedki z sasiadami (dwaj panowie podroznicy, starzy wyjadacze) i naszym rendzerem (od ktorego dostalysmy nakaz udania sie do rendzera Mata na kolejnym kampingu, rozdajacego rzekomo lody na patyku. ? ).
wyruszylysmy nie wiem, o ktorej dokladnie, ale przed najgorszym upalem. pierwsza polowa szlaku z indian garden do bright angel bardzo przyjemna. druga polowa mniej juz przyjemna z okazji ostrego juz slonca i wyeksponowanego szlaku (zwlaszcza devil's corkscrew, ktory naprawde jest diabelski), a sam koniec koszmarny. kopny piach, droga pod gore, scinajacy z nog upal, dzieki ktorym Dorota stwierdzila, ze chyba po drodze umarlysmy i trafilysmy do piekla. po wielu steknieciach i przeklnieciach udalo nam sie jednak przekroczyc rzeke i dotrzec na miejsce.
bright angel campground przyjemny, kompletnie bez cienia, ale za to ze strumykiem (bright angel creek).
[tutaj wyjasnienie - bardzo limitowane miejsca na kampingach rezerwuje sie z paromiesiecznym wyprzedzeniem, ubiegajac sie o przepustke. jesli wladze kanionu zaakceptuja planowana trase i przepustke sie otrzyma, otrzymuje sie tez automatycznie campsite, czyli swoja mini dzialke.]
przelezalysmy w wodzie pare godzin (jedyny ratunek), po czym na godz.16 przemiescilysmy swoje wymoczone zady na phantom ranch, gdzie, LUKSUS, mozna kupic drobne przekaski, mrozona herbate, lemoniade lub zjesc zarezerwowany pare tygodni wczesniej obiad (oby nie pare tygodni wczesniej gotowany). przed lemoniada odwiedzilysmy jednak, zgodnie z nakazem, rendzera Mata, dlugowlosego przystojniaka, absolutnego milosnika kanionu (pracuje tydzien na tydzien, zna to miejsce jak wlasna kieszen, a do tego bardzo ciekawie i zabawnie opowiada, o czym przekonalysmy sie o 16 na pogadance o rzece colorado i o 19 na pogadance o nietoperzach, polaczanej z ich wywolywaniem za pomoca ultradzwiekow). juz w trakcie przekazywania zaszyfrowanej informacji od poprzedniego rendzera, ktory wyraznie nas polubil, wiedzialysmy, ze to jeden wielki zart i ze mozemy sie spodziewac co najwyzej figi z makiem. Mat zrobil wielkie oczy ( i szeeeerooooki usmiech), czego sie mozna bylo spodziewac, ale juz minute pozniej, po kilku naszych zniewalajacych usmiechach i zatrzepotaniu rzesami mialysmy w rekach wisniowa mrozona wode, co na dole kanionu przy +43st jest lepsze od najdrozszej restauracji.
ok.godz.17 nastapil u mnie pierwszy kryzys sloneczny. pekajace naczynia krwionosne w nosie, zoladek odmawiajacy posluszenstwa. kryzys na szczescie chwilowy, szybko opanowany (czego nie mozna powiedziec o upale).
dzisiejszy dzien, jak sie dowiedzialysmy od Mata, byl ( i wciaz jest) najgoretszym dniem w tym roku. jak slowo daje, moje szczescie. pomimo temperatury jest tu jednak zjawiskowo, przepieknie i nie do opisania.
jutro wyruszamy o 4 rano. przed nami 15km wspinaczki pod gore ( z ok.8-godzinna przerwa w trakcie na przeczekanie najwiekszego upalu). jedzenie, worki na wode i ubrania do moczenia przygotowane (ubrania moczyc TRZEBA przy kazdej mozliwej okazji, zeby sie chlodzic i wytrzymac upal, ktory przy ziemi moze dochodzic nawet do +55/60st C. nie mylic jednak z moczeniem SIE, ktore owszem pewnie moze i nastapic, ale...).
swierszcze znow sie dra, w powietrzu miliardy muszek (nie ma natomiast komarow dzieki obecnosci wlasnie nietoperzy, ktore sie nimi zywia), a ja ide umyc zeby, zmoczyc koszulke (nie chodzi bynajmniej o konkurs na miss, a o przetrzymanie nocy z okladem na czole) i spac. z widokiem na gwiazdy, przy szumie strumienia...
swiat w podrozy, a zwlaszcza w takich miejscach jest zupelnie inny. odrealniony, bo jestem ewidentnie odcieta od telefonu, mejli, ale z drugiej strony bardziej realny. nie ma pieniedzy i pospiechu. natura rzadzi czlowiekiem, a nie na odwrot, inne zycie, inne prawa. spokoj.
ps. swieto brudasa trwa, nie bralam prysznica od trzech dni.

sobota, 27 czerwca 2009

dziesiec lat pozniej

indian campground. polowa drogi pomiedzy krawedzia poludniowa kanionu, a bright angel campground nad brzegiem rzeki colorado, gdzie przemieszczamy sie i nocujemy jutro.
wczoraj w nocy potworna zimnica (pomimo polaru, dresu, spiwora i dodatkowej wkladki ocieplajacej w spiworze szczekalam zebami), natomiast dzisiaj w dzien ok. 37st C. dom wariatow.
z gory schodzic zaczelysmy pozniej niz wg planu (czemu mnie to nie dziwi...), ale na miejscu bylysmy juz przed godz.11. 7,5km w dol, widoki przepiekne, za ciezkie plecaki, sporo ludzi i wysoka temperatura. warte jednak katuszy. mamy znow do swojej dyspozycji obiekt w postaci stojaka na plecaki, miejsca na namiot i stolu z lawami z dwiema metalowymi skrzyniami na jedzenie (jesli nie schowa sie jedzenia, wiewiorki sa bardzo chetne na wizyte w darmowej restauracji, przyprowadzajac przy okazji krewnych; jedna ukradla mi juz, nota bene, baton). zaraz obok kran z biezaca woda, kawalek dalej toalety, naokolo bordowe skaly, a do tego miliardy jaszczurek, wiewiorek, myszek polnych, czerwonych glizd, swierszczy, ptakow. zdarzyl sie tez jelen, kondory, a nawet czip i dejl.
zjadlysmy na obiad i kolacje pare liofilizowanych pysznosci (bardzo smaczne, ale ranigast jest przy tym dla mnie koniecznoscia), sprobowalysmy popoludniowej drzemki (proba to tylko niestety, z powodu sasiadki, ktora chyba polknela megafon), porozmawialysmy ze straznikiem (rendzerem), ktory usilowal mnie przekonac, ze nie urodzilam sie w polsce, po czym wybralysmy sie na 5km spacer na plateau point. cel - zachod slonca. mamma mia, jaki widok. sciana pionowa w dol, na dole rzeka colorado, na gorze pokryte zlotym swiatlem skaly. miliony lat historii. trudno opisac.
to naprawde niesamowite, byc tutaj w srodku. widzialam kanion dokladnie dziesiec lat temu z tarasu widokowego i obiecalam sobie, ze wroce na dluzej. moj wielki mozg podpowiada mi, ze sie udalo.
jutro pobudka o 6rano i wczesny wymarsz - ucieczka przed upalem. swierszcze dra sie na calego. ide spac.

piątek, 26 czerwca 2009

arizona dream

i tak oto moj wielki mozg i ja wyladowalismy znow w arizonie. leze w namiocie na baaaardzo wygodnym samopompujacym sie materacu, nad namiotem bezchmurne wysypane gwiazdami niebo. slychac tylko cykady (lub cykadopodobne) i burczenie w moim brzuchu (bardzo romantyczne...).
z huntington beach wyjechalysmy dzisiaj, jak to juz u nas norma, z godzinnym opoznieniem czyli o 7 rano. korki nie takie straszne, wiec podroz bezproblemowa, z kilkoma krotkimi postojami na tankowanie, ubikacje i inne kawy. kierunek - las vegas (droga nr 15), a pozniej juz konkretnie - grand canyon village (droga nr 40). krajobrazy po drodze pustynne i raczej monotonne, a do tego porazajacy uklad nerwowy upal (dla mnie juz +24C, to zar, ale tu naprawde jajecznice mozna by smazyc na asfalcie). o godz.16 wyladowalysmy na miejscu, a ze bylo jeszcze dosc wczesnie, obejrzalysmy w IMAX-ie film o kanionie, oplacilysmy tygodniowa przepustke dla samochodu i w droge na kamping. park sam w sobie oznakowany gesto, a nie moglysmy sie polapac i kazda droge przejezdalysmy po dwa razy, ale wg zasady 'to musi gdzies tutaj byc', 'gdzies' sie w koncu znalazlo. nocujemy na mather campground, bardzo przyjemnym, lesnym (bynajmniej nie oblesnym) kampingu pod numerem 11 i mamy do dyspozycji miejsce dla auta, palenisko (juz nie dla auta, choc gdyby sie uprzec...), miejsce na namiot i stol z lawami. miejsce na kampingu rezerwowac trzeba z paromiesiecznym wyprzedzeniem, ale koszt pobytu bardzo maly, a okolica urokliwa. rozbijalysmy namiot oczywiscie w kompletnej ciemnicy, bo zachcialo nam sie jeszcze zobaczyc zachod slonca nad krawedzia kanionu, ale namiot stoi jakos o wlasnych silach, wiec pora spac. przesiedzialam za kierownica prawie cala droge (ok.800km), a wciaz mam nadmiar energii. blagam, niech mnie ktos znokautuje.

czwartek, 25 czerwca 2009

odrobina burzujstwa na codzien

godz. 21.47
zaraz musze sie polozyc spac, wiec bedzie troche w skrocie. ekskiuze mua.
obudzilam sie dzisiaj z nieznanych (przynajmniej mnie) powodow o 4 rano i juz nie udalo mi sie zasnac ponownie, ale nic to strasznego, bo o 5.50 i tak musialam byc juz na nogach. o 7.30 Ciocia zostawila mnie na lotnisku LAX, a o 9 rano powitalam tam Dorote, z ktora jutro ruszamy w tygodniowa podroz do wielkiego kanionu.
po powitaniach i pierwszych plotkach wsadzilysmy sie na poklad autobusu wiozacego do wypozyczalni samochodow, a jakies 45 minut pozniej siedzialysmy juz w srodku (ja za kierownica) zarezerwowanego dodge'a, ktory bedzie nam (oby!) sluzyl przez nastepnych siedem dni.
zeby nie tracic czasu od razu ruszylysmy do los angeles (oczywiscie w przeciwnym kierunku do zamierzonego, o czym zorientowalysmy sie kawalek drogi pozniej; dwie baby w aucie...). przejechalysmy wieksza czesc sunset boulevard (w tym bel air, beverly hills, etc.), zaparkowalysmy w jednej z bocznych uliczek przy highland st i doszlysmy szybko do hollywood boulevard. wiekszosc bulwaru, lacznie ze slynna aleja gwiazd i odciskami ich rak, zamknieta dzisiaj z powodu premiery transformersow w slynnym chinese theater, ale szczescie jednak mnie nie opuscilo (to juz drugi dzien dobrej passy - nie wiem, co sie dzieje) i tak oto mam zdjecie w odciskach rak mojej ulubionej merlin strip. tadaaa! merlin swoje odciski usadowila na podlodze, ktorej barierka raczyla byla nie obejmowac. wydaje mi sie, ze ktos wiedzial, ze przyjezdzam.
zrobilysmy pare zdjec, zjadlysmy obiad z widokiem na wzgorza hollywood i ruszylysmy w strone hancock park, gdzie chcialam zobaczyc dom pewien.... dom zobaczylam, wrocilysmy do sunset boulevard i zamiast krotsza droga dostac sie do huntington, wybralysmy droge dluzsza, z powrotem przez sunset boulevard. po drodze pare zdjec (w tym sesja zdjeciowa japonki z parasolka w palmach - dosc osobliwe), wzdychania na widok raczej nie brzydkich domow i do huntington. po powrocie zawitalysmy jeszcze na chwile nad ocean, zrobilysmy tez ostatnie zakupy przedwyjazdowe, zostawilysmy wszystko w domu, pojechalysmy z Ciotka na wietnamska kolacje, obejrzalysmy przedostatni odcinek niezwykle juz dramatycznych przygod juana migueala (serial sie konczy, zaczeli sie nawzajem zabijac; wszystko to z milosci po meksykansku), spakowalysmy sie, ja drukuje jeszcze mapy i potwierdzenia hoteli, moteli i kampingow, i pora spac.
internetu w kanionie miec nie bedziemy, wiec taki plan:
piatek - dojazd na miejsce,
sobota - poczatek kanionu, nocleg w indian garden campground,
niedziela - zejscie dalej, nocleg w bright angel campground,
poniedzialek - wyjscie z kanionu (mamma mia, to dopiero bedzie wyczyn...), przejazd i nocleg w grand canyon caverns,
wtorek - white water rafting na rzece colorado + przejazd i nocleg w las vegas w tuscany suites,
sroda - powrot do huntington beach, zahaczajac o los angeles.

oby tak sie zrealizowalo.
do napisania
ps. dzisiaj zmarl majkel dzekson.

środa, 24 czerwca 2009

lenistwa ciag dalszy

godz. 11.18.
za oknem szaro, a ja wciaz w pizamie, czekam na slonce. pomimo to, ze zlazi juz ze mnie skora jak z jakiegos cholernego kameleona.
wczoraj znow wloczylam sie rowerowo po okolicy (kupujac przy tym ostatnie niezbednosci kampingowe, butle gazowe, etc.), po czym wyladowalam na plazy, gdzie udalo mi sie polezec i poopalac przez dokladnie 17 minut. potworna nuda, takie opalanie, wiec 17 minut lezenia bezczynnego, to i tak aktualnie sukces i rekord. pochodzilam troche w wodzie, wypilam kawe mrozona, kupilam pare rzeczy na jakichs wyprzedazach i wrocilam do domu, skad jakies 20minut pozniej wyszlam. znow nad ocean, ale juz nie sama, bo z Ciotka, a do tego w celach przytycia, a nie lezenia. we wtorki na main street (odchodzacej od dlugiego molo) odbywa sie targ jedzeniowo-artystyczny. artysci i kucharze lokalni, ale potrawy i wyroby z calego swiata. zjadlam talerz plackow krabowych, zapilam wszystko swiezo wyciesnieta lemoniada (calosc z widokiem na ocean:)) i wsparlam finansowo lokalny wytwor muzyczny, kupujac plyte do mojej podrozniczej kolekcji. bardzo mila sprawa, taki targ nad oceanem. oj, gdyby naprawde byl ocean w opolu...
po targu tradycyjnie juz telewizor i ciag dalszy meksykanskiego romansidla. jak stwierdzila Ciocia, Jej kot wymyslilby bardziej inteligentna fabule. cos w tym jest...
w kazdym razie mari czui odzyskala wzrok, ale kompletnie jest chyba tym faktem niewzruszona, bo tylko sie wscieka i obraza, ze wszyscy ja oklamywali odnosnie juana miguela. juan jest jej bylym mezem, jak i tez chirurgiem ocznym swiatowej slawy, a podawal sie przez czas jej slepoty za pablo jakiegostam. mari czui, ktora z jakichs powodow niby go nienawidzi, jest teraz smiertelnie obrazona na cala kule ziemska za ukrywanie przed nia prawdy. ana hulia wciaz knuje spiski, krzyczy, jest potwornym babiszonem i udaje ciaze z juanem miguelem, choc jest w ciazy bodajze z almondo. aha, w mari czui zakochalo sie kolejnych dwoch. jasne jest jednak, ze bedzie w efekcie z juanem miguelem. w koncu to meksyk.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

hrabina na emeryturze

godz. 18.09
kura w pomidorach wlasnie sie dopieka, a ja mam chwile na nadrobienie zaleglosci w pisaniu.
rano pochmurne, ale o 10rano bylam juz na rowerze. plan: sklep turystyczny REI, a potem wytropienie sandalow crocs. do REI dotarlam, a owszem. spedzilam tam, bagatela, dwie godziny, a wyszlam ciezsza o super lekki, samopompujacy sie, skladajacy do minimum materac (zamiast karimaty), kapelusz z duzym rondem (po wczorajszej wycieczce do spalonych rak dolaczyl przepalony prawie na wylot nos i skora na glowie) i liofilizowane posilki (niezla to bedzie breja, ale ponoc nie takie znowu zle, jak sie moze wydawac). poszukiwania sandalow mniej udane. odwiedzilam wszystkie sklepy, w ktorych, wg oficjalnej strony, mialy byc crocs, ale to oczywiscie guzik oficjalna prawda. nie bylo ich nigdzie, a zrobilam przy tym miliardy kilometrow (umowmy sie, jestesmy w californii, gdzie raczej jezdzi sie mechanicznymi blaszakami, glownie ze wzgledu na odleglosci). nie ma tego zlego. po huntington poruszam sie juz przez to swobodnie i wrecz zupelnie bez mapy. pokrecilam sie sandalowo po okolicy (okolice bella terra i beach blvd), po czym przejechalam przez cala main st i dostalam sie do centrum huntington nad samym oceanem. odlepilam sie od siodelka, przypielam rower, zdjelam kask, wypilam pierwsze od przyjazdu caramel frappuccino w starbucksie, przeszlam sie plaza (potworny tlok, pogoda jak marzenie), przypalilam do reszty glowe, przepalilam na wylot nos i wrocilam na rowerze do domu. teraz robie obiad, potem obejrze serial meksykanski (przygody juana chirurga), pokatuje sie filmami dokumentalnymi o rekinach (katowanie z uwagi na pretensjonalny charakter produkcji; az dziw, ze to discovery channel) i spac.
nie pamietam, czy pisalam cos wiecej na temat huntington, tak wiec juz wyjasniam, gdzie przebywa aktualnie hrabinie cielsko. huntington beach znajduje sie w orange county, jest stolica surfingu i ma, zwlaszcza w centrum, bardzo nadoceaniczny, lekko rozleniwiony charakter. szerokie, dlugie, piaszczyste plaze. potezne molo. domy typowe dla californii - niskie, zadbane, kolorowe, z ogrodkami. klimat srodziemnomorski. mieszka tu ok.190000 ludzi, ale poniewaz miasta/dzielnice zlewaja sie jedno w drugie, ciezko stwierdzic dokladnie, co sie gdzie zaczyna, a gdzie konczy. jest tu w kazdym razie bardzo malowniczo, a nad samym oceanem magicznie.
slodkie lenistwo. czuje, ze odpoczywam.
ps. juan miguel kocha sie w mari czui, ktora operowal, a ana hulia to zly babsztyl. wiedzialam, ze pokrecilam ostatnio imiona.

niedziela, 21 czerwca 2009

kto rano wstaje...

pobudka o 4.30, szybki prysznic, jeszcze szybsze sniadanie i o 5.20 juz w samochodzie. kierunek - znow na polnoc, ale tym razem az do ventury. powod - wycieczka na wyspe santa cruz, jedna z channel islands. dojechalysmy do portu ciut za wczesnie (jak sie okazuje, o 5.30 rano w niedziele nie ma jednak korkow), poczekalysmy na otwarcie biura wycieczkowego, odprawilysmy sie, zabralysmy potrzebne mapy i informacje i o 7.45 bylysmy juz na lodzi. pogoda jak marzenie - czyste niebo, slonecznie, cieplo. na oceanie rownie przyjemnie, poza falami, od ktorych wiadomo na co sie czlowiekowi zbiera. na pewno nie na usmiech. widoki jednak piekne, bo przez sporo czesc podrozy towarzyszyly nam skaczace po falach delfiny (tutaj kolejne dodatki do galerii zdjec nieudanych, przepalonych i nieostrych). ok.9.30 wyladowalysmy na east santa cruz.
channel islands (nazywane rowniez malymi galapagos) skladaja sie z osmiu wysp (od 1980r. piec z nich stanowi roku park narodowy) i znajduja na pacyfiku, w poludniowej czesci californii. santa cruz jest wsrod wyspa powierzchniowo najwieksza, a i tez bije rekordy populacji, bo mieszka tam, wg rocznika statystycznego, osob dwie. dziki tlum.
na wyspie nie ma NIC, poza pozostalosciami po mieszkajacych tam kiedys ranczerach, przerobionych aktualnie na visitor's center oraz paroma toaletami. sa tez dwa pola namiotowe oraz kilka wytyczonych szlakow naokolo i wglab wyspy.
nasza lodz odplywala o 16, tak wiec nie spieszac sie zaliczylysmy spacer do prisoner's harbour, pozniej cavern point loop, a jeszcze pozniej lancz na brzegu oceanu juz w okolicach przystani. jedzenie trzeba miec ze soba, bo naprawde nie ma na wyspie NIC. chyba, ze ktos pokusi sie o fiszink albo berd kilink i ma przy sobie jeszcze do tego grill.
wyspa bardzo malownicza, choc przyrodniczo niezbyt moze urozmaicona. suche trawy, gole wzgorza (momentami naprawde bardzo szkocko), skarpy, a niedaleko przystani - cztery palmy. sa tez jaskinie wodne, do ktorych mozna sie dostac kajakami (kajakowac mozna na wlasna reke lub z grupa; mozna tez nurkowac).
droga powrotna miala byc niby lagodniejsza, bo z falami, ale to oczywiscie tylko niby. plynelismy moze i z falami, ale przy okazji sporego wiatru fale robily sie calkiem sporych rozmiarow, wiec manewrowanie miedzy nimi niewielkich w sumie rozmiorow lodzia bylo calkiem interesujace (raz sunela wrecz za nami sciana wody). dotarlysmy w kazdym razie na brzeg cale i zdrowe, wsiadlysmy w samochod, raczej bez wiekszych korkow i postojow dotarlysmy do domu, po czym napchalysmy sie po uszy pizza i juz po niedzieli...

sobota, 20 czerwca 2009

lekcja historii

od rana pogoda do chrzanu. szaro buro i ponuro, a na dodatek deszcz, ktory ponoc w czerwcu sie tu nigdy nie pojawia (czy ja zawsze musze sprowadzac jakies anomalia?). w zwiazku z sytuacja, zrezygnowalysmy z planu odwiedzenia misji san capistrano i pojechalysmy do lokalnej biblioteki, gdzie Ciotka wypozyczyla przewodniki po peru, ja - po wielkim kanionie, a do tego kupilam na wyprzedazy kolejna juz do kolekcji ksiazke groucho marxa. po zakupach jedzeniowych i obiedzie w domu postanowilysmy jednak nie dac sie pogodzie (duch podrozniczny nie spi) i ruszylysmy na rancho los alamitos, parenascie mil na polnoc od huntington beach. dotarlysmy tam w pelnym sloncu.
rancho los alamitos, znajdujace sie na jednym z dlugo nie zamieszkiwanych w przeszlosci wzgorz, obejmuje 85000 akrow ziemi, czyli 340 km2. to, co udostepnione aktualnie dla turystow, to oryginalnie zachowany dom mieszkalny, stodoly (aktualnie w remoncie) oraz przepiekne ogrody (palmy, bambusy, ogrod kaktusowy, a do tego miliardy malych, urokliwych zakatkow). po ogrodach oprowadzilysmy sie same, dom mieszkalny pokazal nam natomiast bardzo mily, wygadany starszy pan, przewodnik-wolontariusz.
rancho bylo jedna z pieciu czesci olbrzymiego rancho los nietos, przekazanego w 1784 roku manuelowi nieto przez gubernatora pedro fagesa. na przestrzeni lat przechodzilo z rak do rak, od kupcow do nabywcow, az do 1880, kiedy to zostalo kupione przez johna bixby i zostalo juz w rodzinie bixbych do 1967 roku (w 1967 roku przekazane zostalo miastu long beach, ktore od tamtej pory finansuje utrzymywanie obiektu).
podstawa domu mieszkalnego zostala wybudowana juz w 1800 roku i w ciagu kilkunastu lat przeistoczyla sie w duza, przestrzenna posiadlosc. wnetrze zachowane jest dokladnie tak, jak zostaliwi je ostatni mieszkancy. meble, pamiatki, stol bilardowy, starego typu lodowka, obrazy, fotografie. bardzo ciekawe, przyjemne miejsce, a przy tym kawalek historii californii i zachodnich stanow.
wrocilysmy do domu na kolacje, po czym pojechalysmy jeszcze na chwile na plaze i molo, zeby zobaczyc i obfotografowac zachod slonca (zdjecia niestety wszystkie to bani, ale kiedys sie w koncu uda. musi!). na plazy tlumy, jak to ponoc bywa w soboty, kiedy to rodziny, znajomi, przyjaciele spotykaja sie, pala ogniska (na plazy co pare metrow znajduja sie paleniska do uzytku publicznego; miejsc sie nie rezerwuje, a poprostu kto pierwszy ten lepszy). bardzo malowniczo i wakacyjnie. gdyby tylko w opolu byl ocean...
ps. ciekawostka. palmy w californii sa sztucznym nabytkiem. jako ze jest to teren pustynny, nic tu takiego nie roslo do 1920r., kiedy to ktos postanowil przerobic californie na bardziej atrakcyjny rejon, przywiozl sadzonki palem i tak sie zaczelo. aktualnie cena za podrosnieta juz troche palme moze dochodzic nawet do $40000.

piątek, 19 czerwca 2009

polska wieprzowina w huntington beach

godz. 19.46
obejrzalam przed chwila film 'o, jerusalem', objadlam sie do nieprzytomnosci kolacyjnie i strasze sie sama swoim wygladem. mam tak rozowe, spalone od slonca rece, ze zdecydowanie robie dzisiaj za polska wieprzowine na ziemi amerykanskich braci.
przejechalam wczoraj paredziesiat kilometrow na rowerze (z domu w huntington do south coast plaza w costa mesa, glownie drogami samochodowymi, a z powrotem zahaczajac o santa ana river trail; czesc tych kilometrow byla oczywiscie nie do konca zamierzona, ale to juz norma, ze sie gdzies zawsze zagapie 'bo ladnie' i skrece nie tam, gdzie trzeba), zwiedzajac okolice, w tym costa mesa, i zahaczajac na chwile nad ocean. dzisiaj natomiast, juz nie rowerem, bo tego bym nie przezyla, wybralysmy sie z Ciocia Bo do getty center w okolicach los angeles. pogoda piekna, wiec rece dopalily sie do reszty... jesli mi dzisiaj w nocy nie odpadna, to bedzie to naprawde cud.
samo getty center swietne. wspolczesna budowla, laczaca w sobie rowniez klasyczne elementy. bardzo symetryczna, matematyczna, przemyslana w kazdym, najmniejszym nawet szczegole. dla chcacych, w kilku budynkach roznego rodzaju wystawy, od obrazow po fotografie (obejrzalysmy zdjecia p.outerbridge i j.a.callis), a dla mniej chcacych, lub poprostu chcacych czego innego, piekne ogrody naokolo. calosc polozona na wzgorzu, z widokiem z jednej strony na ocean (przy dobrej widocznosci), a z drugiej na bel air, beverly hills i downtown los angeles (przy tak samo dobrej widocznosci, ktorej, rzecz jasna, nie bylo z powodu 'ocean edi' czyli mgly od-wodnej). bardzo warto.
po powrocie do huntington zaliczylysmy targ warzywno-rybno-lokalny przy molo glownym i tyle atrakcji na dzis. no, poza serialem meksykanskim, ktory zaraz sie zaczyna, a z ktorego nie rozumiem ani slowa, bo jest po hiszpansku. tu jednak wkracza do dziela moj wielki mozg (plus tlumaczenie Cioci w kluczowych momentach) i dzieki jakze sugestywnej muzyce i jeszcze bardziej sugestywnej meksykanskiej grze aktorskiej wiadomo juz, ze juan miguel kocha ane zulie, swoja byla zone, z ktora ma dziecko, a ktora oslepla byla po wypadku samochodowym. on, psycholog, w przeciagu dwoch miesiecy przekwalifikowal sie w zwiazku z tym na chirurga ocznego swiatowej slawy i dokonal na anie zulii operacji ocznej, podajac sie za pablo jakiegostam. nawiazal sie miedzy nimi, rzecz jasna, romans w miedzyczasie. pojawia sie tez inna pani, ktora caly czas krzyczy (glownie sama do siebie) i kocha juana miguela, a poniewaz nie moze go miec, postanawia go zabic, symulujac wczesniej ciaze. z nim wlasnie. jest tez almondo, ktorego chce zostawic zona, a on jej nie za bardzo, w zwiazku z czym wymysla swoja smiertelna chorobe, po czym porywa niewidomego znajomego any zulii, syna komendanta policji i chce od niego pieniedzy, ktore maja pojsc dla innego pana (mroczny charakter!), ktory tez ciagle krzyczy, nerwowo sie smieje i knuje spiski. jest przy tym bardzo meksykanski. chyba pokrecilam wszystkie imiona, ale trudno. nie moge tylko wciaz pojac, jak mozna przekwalifikowac sie z psychologii na swiatowej slawy chirurga ocznego w dwa miesiace, ani jak mozna nie poznac swojego bylego meza po glosie chociazby, ale moze to przyjdzie z czasem. ide ogladac.