
nie pisalam wczoraj, bo zaraz po przyjedzie do hotelu wieczorem po koncercie padlam jak trup.
jestem w autokarze. dla odmiany. godzine temu przylecielismy z chicago do omahy w stanie nebraska i aktualnie przemieszczamy sie w strone lincoln, gdzie dzisiaj gramy i nocujemy. autokar wygodny, kierowca gburowaty (w rankingu kierowcow wciaz kroluje alan; na drugim miejscu - kierowca z chicago). pogoda piekna - solidny mroz, wszystko pokryte sniegiem.
nie wiem, dlaczego mam takiego pecha, jesli chodzi o pogode w duzych miastach. kiedy dzisiaj wyjezdzalismy z chicago, zapowiadal sie cudny dzien (z okien autobusu widzialam przepiekny wschod slonca nad jeziorem michigan). wczoraj natomiast od rana siapil deszcz, przeplatajacy sie ze sniegiem. nie zrezygnowalam jednak ze spaceru.
prawde mowiac, nie moglam spac. zasnelam po drugiej, obudzilam sie o siodmej. sprawdzilam maile, wzielam prysznic, spakowalam aparat, mape i pieniadze i ruszylam na podboj chicago, ze sluchawkami na uszach. uwielbiam podroze i samo jezdzenie i granie koncertow nie jest az tak meczace. zaczyna mi jednak doskwierac zmienianie hoteli prawie codziennie + brak mozliwosci gotowania. wszyscy powoli robia sie rozdraznieni, coraz mniej mowia.

nie mialam wczoraj ochoty na towarzystwo, wspolne wycieczki. w stanie skrajnej melancholii, kupujac po drodze sniadaniowe conieco w starbucksie, udalam sie nad jezioro. mroz, lekki deszcz ze sniegiem - po paru minutach zaczeli mi odmarzac palce u rak, co w przypadku grania na skrzypcach nie jest zbyt pomocne. zeby troche sie rozgrzac, uskutecznilam pierwszy w zyciu bieg. znalazlam swoje (zolwie) tempo i przebieglam calkiem spory kawalek, biegnac od latarni do latarni, z poczuciem radosci, ze udaje mi sie pokonac parunastoletnie problemy z oddychaniem. sila woli.

samo chicago swietne. sprawia wrazenie o wiele bardziej kameralnego niz nowy jork, ale jesli chodzi o oba miasta, mam dziwne poczucie, ze sa w sumie....male. a przynajmniej duzo mniejsze, niz sobie wyobrazalam. wiem, ze tak naprawde nie wychylam nosa poza jako takie centrum i moze wcale nie chodzi o to, ze sa 'niewielkich' rozmiarow. chodzi bardziej o to, ze nie przytlaczaja tak, jak londyn. czuje o wiele wieksza przestrzen ( jedno wyjasnienie - naprawde lubie londyn! pod warunkiem, ze jestem tam nie dluzej niz trzy dni i nie musze jezdzic metrem, ktore nigdy nie dziala).
godz. 23.10
wlasnie sie klade. w lincoln naprawde solidny mroz. coprawda nie robi to na mnie az takiego wrazenia, jak na anglikach, ktorzy bardzo rzadko maja temperatury ponizej zera, a jeszcze rzadziej snieg, ale jednak jest zimno. mieszkamy w embassy suites, ktore okazaly sie byc hiltonem. kazdy ma do dyspozycji w zasadzie apartament - dwa pokoje, kuchnia, lazienka,super wygodne lozko z jeszcze wygodniejszymi poduszkami. szkoda, ze juz rano stad wyjezdzamy. (ze wzgledu na hotel, bynajmniej nie za wzgledu na lincoln...).
zdjecia z chicago wyszly wybitnie bure, podobnie jak dzisiejsze. ech, chyba nigdy nie naucze sie robic porzadnych zdjec. niech mi ktos, na litosc boska, wyjasni, co sie kiedy wciska!!!!
jutro jedziemy do kansas, pojutrze iowa, a popojutrze juz california. odrobina slonca i troche czasu wolnego wszystkim nam dobrze zrobi.
ponizej jeszcze kilka burych zdjec z wietrznego miasta.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz