niedziela, 20 stycznia 2008

poczkej, poczkej!

godz. 23.57
kansas city, hotel phillips.
wrocilismy z koncertu pol godziny temu. droga przyjemna. na dworze -15 stopni, fury sniegu. gburowaty kierowca podbil moje serce sluchaniem stacji KTPK-FM - country legens (dla zainteresowanych podaje czestotliwosc: 106,9). jutro rano wyjezdzamy do aimes w stanie iowa.
jesli chodzi o kansas city, jest to chyba kraina czasu. a raczej kraina czekania na cos, cokolwiek.
ale od poczatku.
wyjechalismy o 9 rano z lincoln, gdzie jeszcze przed wyjazdem zjadlam w starbucksie (to juz sie robi rytual...) sniadanie w postaci caffe latte (zdarzyl sie cud - pare dni temu przestalam slodzic) i ciasta dyniowego (jadlam po raz pierwszy w zyciu w ramach poznawiania smakow roznych i musze przyznac, ze bardzo bardzo). droga do kansas uplynela mi na rozmowach z sasiadami i ogladaniu cudnego filmu o grappellim, zakupionego przeze mnie w chicago. co jednak okazalo sie wydarzeniem dnia, to wizyta na stacji benzynowej przy drodze nr 29 (interstate 29 south). zatrzymalismy sie na chwile i w zasadzie mialam nie wysiadac z autobusu, ale moj wielki mozg podpowiedzial mi, ze warto. jak to juz bywa z wielkimi mozgami, nie mylil sie.
na niepozornej stacji benzynowej znalazlam w srodku cala kolekcje metalowych znaczkow z nazwami wszystkich stanow. coprawda mialam kupowac kolejne znaczki w kazdym z odwiedzanych stanow, ale okazalo sie to niewykonalne - pomimo naprawde WIELKICH staran udawalo mi sie zdobywac jedynie zdechle pocztowki lub jeszcze mnie atrakcyjne breloczki. i to nawet nie wszedzie. w zwiazku z zaistniala sytuacja i niezwyklym zaopatrzeniem 'stacjowego' sklepu, nabylam droga kupna znaczki ze wszystkich stanow, w ktorych dotychczas bylam. misja zakonczona. miszyn ekompliszt. tak to juz jest w zyciu, ze czasem trzeba nagiac plan do warunkow.
[jesli chodzi o kolekcjonowanie rzeczy roznych i dziwnych - kolega skrzypek z orkiestry pasjonuje sie zbieraniem papierowych torebek na wymioty z roznych liniilotniczych. ja z moimi znaczkami wypadam w tym rankingu dosc blado....]
po przyjezdzie do kansas city od razu wybralam sie na spacer pomimo solidnego mrozu. nie umiem usiedziec na miejscu, nawet przy wielkim zmeczeniu. udalo mi sie znalezc historyczny city market (kupilam dwa kilo bananow za dolara!!!) i rzeke missouri. przy okazji ogladania rzeki widzialam chyba najdluzszy pociag swiata. stalam kolo torow dobre 15 minut i przez caly ten czas przejezdzal kolo mnie JEDEN pociag. zylion wagonow. gdyby takie pociagi robili w polsce, mozna by wsiasc do jednego wagonu w opolu, a wysiasc pare wagonow dalej w czestochowie bez koniecznosci uruchamiania pociagu.
znad rzeki wrocilam na targ, skad postanowilam wziac taksowke i pojechac do 'golden ox' steakhouse (kansas slynie ze stekow). w naroznym pubie poprosilam barmanke o zamowienie taksowki. taksowke, owszem, zamowila, ale taksowkarz zapomnial przyjechac. po dlugich moich interwencjach pojawil sie w koncu po 40(!) minutach. poniewaz bylo juz pozno, poprosilam, zeby zawiozl mnie do innego steakhouse, blizej hotelu. zawiozl mnie, a jakze. wysiadlam i w momencie, kiedy magiczna taksowka odjechala, przeczytalam na drzwiach lokalu, ze jest nieczynny. to sie nazywa szczescie. wrocilam biegiem do hotelu i w hotelowym barze zjadlam salate z niedosmazonym lososiem oraz sernik. na salate czekalam ok. 45 minut, na sernik kolejne 20. nie mowiac o rachunku...
wyglada na to, ze powiedzenie 'czas to pieniadz' w kansas city nie ma racji bytu.
ps. podobno w hotelu, w ktorym mieszkalismy, sa duchy.

Brak komentarzy: