poniedziałek, 7 stycznia 2008

sanszajn stejt zaswiecil pelnym blaskiem

godz. 23.52
zaczynam pisanie juz ktorys raz i juz ktorys raz z rzedu wszystko kasuje. nie wiem, od czego zaczac, nie wiem, jak wszystko opisac. dzien byl jak z bajki!!!!
o 9 rano wraz z kaoru, skrzypaczka, wsiadlysmy w centrum orlando w autobus linii nr 50, ktory za symboliczna sume $1.75 (taksowka $35) mial nas zawiezc do sea world. jak mial zrobic, tak i zrobil.

co sie dzialo potem? zalaczam pare zdjec, a napisze tyle, ze po raz pierwszy w zyciu widzialam na zywo morsy, pingwiny, orki, rozne delfinopodobne (nie znam nazw polskich) flamingi, dziwne ptaki i jeszcze dziwniejsze ryby (lacznie z konikiem morskim jakby porosnietym trawami). widzialam pare 'show' z udzialem delfinow, fok i orek (chyba naprawde sie starzeje, bo plakalam na prawie kazdym...) i zjadlam na obiad rybe o nazwie moon fish w restauracji "shark's underwater grill", polegajacej na siedzeniu w akwarium pelnym rekinow i piranii.
co jeszcze... pierwszy raz w zyciu dotknelam i karmilam wlasnorecznie delfiny.
pisalam juz chyba nie raz, ze do oceanu ciagnelo mnie zawsze. dzisiaj odzylo we mnie marzenie, ktore mialam od dziecka, a o ktorym nigdy raczej nie mowilam. zawsze chcialam mieszkac nad woda i pracowac z delfinami. znac je od podszewki, plywac, uczyc, pracowac razem. wciaz nie moge znalezc wspolnego mianownika dla grania na skrzypcach i realizacji tego marzenia, ale cos wymysle!jeszcze wymysle!!!
a poki co objadam sie moim ulubionym maslem orzechowym 'skippy' i wciaz walcze z podszywaniem spodni, sluchajac de bicz bojs.





Brak komentarzy: