czwartek, 17 stycznia 2008

michigan - indiana - illinois

godz. 14.22
jestem w autokarze. rano w lokalnym barze w east lansing zjadlam lokalna kanapke + ciastko i kawe w starbucksie po drugiej stronie ulicy, wyslalam pare maili, zaplacilam za zakupy, ktore zrobilam w nocy przez internet, spakowalam sie i w droge.
pogoda piekna - slonce, prawie bezchmurne niebo, mroz, snieg. po obu stronach drogi - lasy na przemian z polami, od czasu do czasu pojawia sie jakas zamarznieta woda. budynkow praktycznie zero.
niesamowite, jakie w ramach jednego kraju moga byc roznice w krajobrazie i klimacie.
ogladam na dvd 'new york stories', przerywajac od czasu do czasu na czytanie 'przesunac horyzont', planowanie jutrzejszego spaceru po chicago, marzenie o domowym jedzeniu i tesknote za niu jorkiem.
ps. w starbucksie w east lansing kupic mozna paczki z nadzieniem malinowym. nie bylo by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze te jakze smakowicie wygladajace wypieki nazywaja sie 'raspberry paczki'. czy ktos moze mi wyjasnic, co w malenkim miescie w stanie michigan robi po polsku sie nazywajacy malinowy paczek????

godz. 15.10
zatrzymalismy sie o 15 i wyruszylismy w dalsza podroz godzine pozniej, rowniez o 15. stan illinois jest juz w innej strefie - cofnelismy sie w czasie o kolejna godzine. kupilam wode i precla ze szpinakiem i feta na pozniej + mape chicago (dokladnie taka sama kupilam przed wyjazdem w londynie, ale zapomnialam zabrac ze soba - kolejny dowod na to, jak wielka moc ma moj mozg) oraz kolejna ksiazke o route 66.
przed nami jeszcze ok.2-3 godziny drogi, pada mi bateria w komputerze, na dworze mroz. krajobraz za oknem w zasadzie sie nie zmienil, poza chwilowym deficytem snieznym.

godz. 01.13
spedzilam dzisiaj prawie 10 godzin w autokarze, grajac w przerwie podrozy koncert w champaigne.
gralo mi sie bardzo dobrze, wyprobowalam smyczek lutnika, u ktorego planuje zamowic swoj 'na miare', a dodatkowo zaliczylam swojego pierwszego 'generala', czyli wpakowalam sie w pauze. na szczescie po cichu i prawie nikt nie zauwazyl:)
zaraz przed koncertem zakradlam sie na probe choru uniwersyteckiego i ... znow wzruszylam sie do lez (starzeje sie w zastraszajacym tempie....). nigdy, nigdy, NIGDY w zyciu nie slyszalam czegos takiego. chor gospel, polowa biala, polowa afro-amerykanska. silne glosy o niesamowitych barwach. stalam jak zaczarowana. amatorski chor uniwersytecki w champaigne. kto by pomyslal...
dotarlismy wlasnie do chicago. nie wiem, dlaczego sprawdzilam na mapie zupelnie inny adres i bylam przekonana, ze nocujemy na obrzezach (potega intelektu). tymczasem siedze w apartamencie na 30-pietrze hotelu 71, w samiutkim centrum chicago, nad rzeka. bomba!!!
wyjezdzamy jutro dopiero o 17, wiec planuje spacer od rana + znalezenie polskiej restauracji. jestem zdesperowana - MUSZE zjesc cos polskiego.
ale poki co ide spac - naprawde padam na twarz.

2 komentarze:

doti pisze...

ja rownierz spotkalam sie z mrozonymi 'pierogies' albo z 'polska kielbasa' w tutejszych spozywczakach ale nie stety smak nie ten sam:(

pozdrawiam cie mocno!!
i nie moge sie doczekac az ujze cie w Seattle

Anonimowy pisze...

moze ci cos wyslac, siostra ?:)

calujemy