środa, 30 stycznia 2008

hołm, słit hołm

godz. 21.34
jestem w domu. w opolu. na lozku lezy kot, a ja zbieram sie do spania. jestem kompletnie nieprzytomna - 9-godzinna roznica czasu robi swoje.
ze stanow przylecialam do londynu wczoraj, a dzisiaj, w wielkiej tajemnicy przed wszystkimi wsiadlam w samolot. o 11.30 przylecialam do katowic (przy wchodzeniu do samolotu spotkalam kube jakowicza, ku wielkiemu zaskoczeniu nas oboje), a z katowic pociagiem przyjechalam w rodzime strony. na stolowce w bursie szkol artystycznych zaskoczylam rodzicow i sama sie przy tym ze wzruszenia poplakalam. tego mi bylo trzeba - domu. chocby i tylko na dwa dni. pod wieczor pojechalysmy z mama do korfantowa, gdzie aktualnie na rehabilitacji przebywa babcia. babcia na moj widok prawie dostala zawalu ze szczescia:)
zjedlismy wlasnie pyszna kolacje i mysle, ze czas na mnie. nie spalam od ponad dwoch dni, czuje sie i wygladam jak zombie. kuszaco. opisuje wciaz zdarzenia z ostatnich dni podbijania ziemi amerykanskiej, ale blagam o cierpliwosc. trzeba mi teraz snu. postaram sie zamiescic zalegle bazgroly i wybitne, bure fotografie jutro.
gudnajt.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

farewell, ameryko...

godz. 9.23
jestem w sacramento. o 13 wsiadamy w autokary, ktore zawioza nas do san francisco, skad o 18.30 wylatujemy do londynu.
dwa ostatnie dni opisze w samolocie i opublikuje (jak to dumnie brzmi:)) jak tylko bedzie to mozliwe.
poki co - zegnaj kraino starbucksow, zielonych banknotow i usmiechnietych ludzi.
pomimo trudow pracy spedzilam tutaj cudownie czas.
bede tesknic...

sobota, 26 stycznia 2008

z wizyta u Cioci Bo

godz. 7.23
probowalam wczoraj wieczorem napisac pare slow, ale zasnelam przy komputerze i obudzilam sie przed chwila.
jestem u cioci w huntington beach. wczorajszy pociag zajechal do santa ana z 30-minutowym opoznieniem (nawiazalam przy tej okazji rozmowe z wspolpasazerka, ktora na kazde moje zdanie reagowala stwierdzeniem 'WOW' - interesujace...). na dworcu zostalam przywitana pieknym kwiatem, po czym wsiadlam do samochodu i dojechalysmy na miejsce. Ciocia przygotowala przepyszny obiad (zupa lobsterowa, warzywa gotowane, salata z kumkwatem, pieczone ziemniaki i poledwiczki wieprzowe), deser i szampana(!). zjadlysmy, pogadalysmy i padlysmy obie jak kawki (a przynajmniej ja) ok. godz.22.
leze jeszcze w lozku, obok mnie lezy kot i domaga sie notorycznego glaskania, warczac jak traktor. raj. jak dobrze nie byc w hotelu....
musze sie umyc, zjesc sniadanie i jedziemy na podboj los angeles.

piątek, 25 stycznia 2008

prywatny wieloryb

godz. 15.28
pogoda w san diego bajeczna, a ja, po bardzo udanej polowie dnia, siedze w pietrowym pociagu 'surfliner', ktory zabierze mnie prosto do santa ana. w santa ana odbiera mnie z dworca Ciocia Bo, u ktorej w huntington beach (stolicy surfingu) zostaje do jutra.
wczoraj nie wydarzylo sie w zasadzie nic wybitnego, poza tym, ze przenieslismy sie z santa barbara do san diego. srodek dnia wariacki. wczorajszy koncert polaczony byl z wystepem san diego symphony orchestra. w zwiazku z nadmiarem muzykantow dyrekcja zadecydowala, ze w koncercie wezma udzial tylko etatowi czlonkowie orkiestry, w zwiazku z czym nie gralam. moze zmartwilo by mnie to miesiac temu, ale nie pod koniec tournee, kiedy kazdy NIE zagrany koncert jest darem bozym. zamiast proby uskutecznilam szoping, pozbywajac sie kolejnej porcji pieniedzy. jesli chodzi o zakupy, jestem w absolutnym szoku. ogolnie rzecz biorac nie lubie chodzic na zakupy, nie cierpie wielkich centrow handlowych, jestem zielona na sama mysl. tutaj jednak wszystko jest tak tanie (obrzydliwie drogie w londynie spodnie tutaj na wyprzedazy kosztuja 15 dolarow; koszulki ponizej 10; szaliki po 3, etc.) i kolorowe, a co jeszcze lepsze - jak na mnie szyte (a to cud), ze nie moge sie powstrzymac. mamy dosc wysokie dniowki zywieniowe, co pozwala na odrobine szalenstwa. przepraszam za smedzenie, ale czulam, ze bylam winna wyjasnienie. moze nawet bardziej sobie niz komukolwiek innemu. jedyny problem, jaki sie objawil, to moja walizka, ktorej nie pomaga juz moje na niej siadanie przy zapinaniu...
wieczorem po koncercie zostalismy zaproszeni przez naszego szanownego soliste i dyrygenta na kolacje w barze sushi. objadlam sie do nieprzytomnosci, opilam wody (z powodu kuracji paracetamolowej nie wypilam ani lyka alkoholu - ominela mnie przyjemnosc sprobowania sake) i w wybitnie dobrym nastroju wrocilam do hotelu (hotel, nota bene, cudowny - jeden z najprzyjemniejszych do tej pory; mam plecak wypchany darmowymi mydelkami l'occitane provance - nie moglam sie powstrzymac:)). w hotelu pomimo poznych godzin nocnym atmosfera wciaz przyjemna. przy lecacych z glosnikow piosenkach de bicz bojs rozwalilam sobie dwa kolana, tanczac z kolega waltornista. moje niekwestionowane wybitne umiejetnosci taneczne.
wczorajsze pesymistyczne prognozy pogodowe i uzgadnianie planu dzialania na dzis okazaly sie kompletnie zbedne. zamiast zapowiadanego deszczu dostalam w prezencie najladniejszy dzien podczas calego tego miesiaca. slonce, zero chmur. po 4,5 godzinach snu wstalam o 7.30, wzielam prysznic, zjadlam ostatni baton z platkow i syropu klonowego + lekarstwa, spakowalam tradycyjnie aparat, pieniadze i paszport i zjechalam z dziesiatego pietra do hotelowego lobby, gdzie czekala na mnie iwona, elen, kaoru i martin. zlapalismy dwie taksowki, podjechalismy do portu, kupilismy bilety na rejs wielorybi i o godz.9.30 odbilismy od brzegu. caly rejs trwal 3,5 godziny. nie moge powiedziec, ze zaliczam rejsy wielorybie szesc razy dziennie i wiem, co to znaczy miec szczescie, ale mysle, ze mielismy go duzo. udalo nam sie wytropic cztery wieloryby, w tym mame z dzieckiem. obserwowanie wielorybow jest niesamowite.
[apdejt sytuacyjny - od paru minut jade wzdluz oceanu i ogladam przepiekne odbicie slonca w wodzie - nie od parady pociag nazywa sie 'surfliner'].
jak twierdzil kapitan, wieloryby maja swoj system oddychania. wyglada to mniej wiecej tak, ze trzy, cztery razy wieloryb wyplywa lekko na powierzchnie, zaczerpujac powietrze (w tym czasie wypompowuje z siebie czubkiem glowy wode), po czym wynurza sie bardziej konkretnie, wypompowuje resztke wody i wystawia na powierzchnie ogon, co swiadczy o tym, ze bedzie nurkowal glebiej ( jest to jakby ostatnie ogniwo cyklu oddychania - wieloryb nabiera powietrza na pare do parunastu minut). i tak w kolko. jest to na pewno ulatwieniem, jesli obserwuje sie jednego wieloryba - mozna przewidziec mniej wiecej, kiedy wyburzy sie ponownie. jedyny problem, to szanownego wieloryba wypatrzyc.
wydaje mi sie, ze mielismy dzisiaj jednak sporo szczescia, a ja dodatkowo mialam 'prywatne widzenie'. podczas gdy wszyscy pasazerowie probowali wytropic wieloryba na przodzie, ja jako jedyna zobaczylam innego z tylu statku- byl dosc blisko, wyplul wode, pokazal mi pletwe i zanurkowal. przepiekny widok!
jesli chodzi o samo bycie na statku - nigdy jeszcze nie plynelam przy takich falach. stalam na przodzie statku (czy to dziob?) i na zgietych nogach ogladalam widoki, cieszac sie, ze nie cierpie na chorobe morska. do czasu. kryzys nadszedl po 1,5 godzinie. na szczescie obylo sie bez szczegolnych ceregieli, ale przez dobre 20 minut bylo mi potwornie niedobrze. probowalam gapic sie na horyzont i udawac, ze wcale nie jestem na wodzie, ale jakos nie umiem sama siebie nabrac. niestrawnosci przeszly jednak tak nagle, jak sie pojawily. w drodze powrotnej zobaczylam delfina, mase lwow morskich i roznego rodzaju ptaki. cudownie.
po powrocie z rejsu wrocilam do hotelu taksowka, w naroznym starbucksie kupilam kawalek ciasta cynamonowego, spakowalam do reszty rzeczy, wymeldowalam sie z hotelu,wsiadlam do kolejnej taksowki i pojechalam na dworzec kolejowy. dworzec ladny i maly. po krotkiej pogawedce z kasjerem nabylam droga kupna bilet do santa ana, po czym, nie mogac sie zorientowac, gdzie wyswietlany jest rozklad jazdy oraz gdzie sa perony, usiadlam w poczekalni. po jakichs 15 minutach zorientowalam sie, ze dworzec w san diego jest miejszy od dworca w opolu, peron jest jeden, a na pociag czeka sie w kolejce na dworze. kiedy dotarlam na dworzec, w kolejce stalo moze 10 osob. kiedy wyszlam na dwor ponownie, w kolejce bylo juz ich conajmniej sto tysiecy. stanelam w kolejce i tak juz zostalam przez nastepne 55 minut (bylam chwile wczesniej + pociag byl opozniony 30 minut). trasa pociagu naprawde przyjemna - wciaz jedziemy wzdluz plazy. ludzi w pociagu zylion - wszystkie miejsca zajete+ludzie stojacy wzdluz wszystkich przedzialow. szefowa pociagu powiedziala wlasnie przez radiowezel: 'we are expecting even more people on the next stop. how much fun will that be.'. istnieje, jak sadze, wielkie prawdopodobienstwo, ze ludzie zaczna siadac na dachu. o czym wlasnie mysle, to roznica miedzy anglia i usa. tutaj po komunikacie wszyscy sie zasmiali, stojacy pasazerowie nawiazuja znajomosci. w anglii natomiast nie dosc, ze wszyscy zaczeliby przeklinac konduktora, kolej angielska i zaistniala sytuacje, to jeszcze odgrywaliby sie na wspolpasazerach. czego by nie mowic o stanach, amerykanie sa nieprawdopodobnie bardziej otwarci i optymistycznie nastawieni od anglikow.
niesamowite jest to, ze wszyscy w orkiestrze jestesmy juz naprawde zmeczeni i chcemy przeciez wracac. z drugiej jednak strony kazdy burczy pod nosem, ze bedzie w jakims sensie teksnil za stanami. przez miesiac mozna sie przywiazac do miejsca (choc wiem, ze mieszkanie w ladnych hotelach, dostawanie kieszonkowego na zycie, mozliwosc nie martwienia sie o cokolwiek - od tego jest szefostwo - rozni sie bardzo od prawdziwego zycia).
zalaczam zdjecia pletwy wieloryba. sa dosc nieostre - brakowalo mi porzadnego obiektywu, ale zawsze to wieloryb:)

czwartek, 24 stycznia 2008

nieznosna california

godz. 11.18
jestem w autokarze. kierunek - santa barbara. minelismy po prawej stronie pasadene, los angeles (pare minut temu zjazd na mulholland drive), malibu i wciaz przemierzamy californie. autokar nr2, w ktorym zawsze siedze jest aktualnie prowadzony przez najmniejsza kobiete swiata. pani o wyjatkowym usmiechu i jeszcze bardziej wyjatkowej fryzurze ledwie siega pedalu gazu, co nie znaczy jednak, ze jedziemy wolno. bynajmniej. wymijamy olbrzymie ciezarowki i inne autobusy w takim tempie, ze nie zdazam sie nawet przezegnac. na drodze dosc spory ruch, szczegolnie w porownaniu z iowa czy virginia. po obu stronach drogi wzgorza, na wzgorzach domy. niewiele jednak widac z powodu chmur, smogu (jak sadze) i deszczu, ktory wlasnie uraczyl nas swoja obecnoscia. czuje sie troche lepiej - trzynascie (!) godzin snu zrobilo swoje. wciaz mam lekko podwyzszona temperature, ale jestem w stanie ustac na nogach. moj wielki mozg juz ktorys raz podpowiada mi, ze bede zyc.

godz. 17.22
za niecala godzine wyjezdzamy z hotelu na koncert. santa barbara byloba cudowna, gdyby nie to, ze deszcz przemienil sie w koszmarna ulewe z blyskawicami. ocean wzburzony, ulice pozalewane, a do tego zimno. ponoc taka pogoda ma sie utrzymac do konca tygodnia. ot i moje szczescie...
owinieta szalikiem i zapakowana w gruby sweter i zimowa kurtke udalam sie pomimo to na podboj miasta (tym razem dalam za wygrana i nie wzielam aparatu). na wyprzedazach kupilam pare koszulek i spodnie dresowe, po czym odwiedzilam rybiarnie, oglaszajaca sie jako najlepsza w miescie. czy jest najlepsza, nie wiem, poniewaz nie probowalam innych, ale fakt faktem, ze jedzenie pyszne!!!! zafundowalam sobie przystawke w postaci swiezutkich kalmarow oraz krabowych ciastek, a jako danie glowne - miecznik (swordfish) z ryzem i swiezutka salata z parmezanem i grzankami. wszystko popilam herbata z cytryna i miodem. raj!!!! mysle, ze waze w tej chwili ok.50kg wiecej niz rano, ale co zrobic. zyje sie raz.
zabudowa w santa barbara, moim zdaniem, sliczna. niskie domy, glownie w stylu meksykanskim, hiszpanskim, srodziemnomorskim czy tez poprostu nadoceanicznym. kolorowe kafle, czerwone dachowki, palmy, drzewka pomaranczowe w ogrodkach. z jednej strony ocean, z drugiej wzgorza. hotel, w ktorym dzisiaj mieszkamy jest polozony nad samiutkim oceanem, a mnie trafil sie olbrzymi pokoj z widokiem na wode. gdyby bylo slonecznie i cieplo, moglabym siedziec do nocy na balkonie, sluchajac szumu fal. poki co moge sobie jedynie pozwolic na sluchanie odglosu klimatycji.
mysle wciaz o wczorajszej wycieczce. poza czterema osobami (z jedna z pan gawedzilam przez ok.15 minut i uslyszalam chyba historie calego jej zycia) nie spotkalismy na szlaku nikogo, a i tak te cztery osoby wydawaly sie potwornym tlumem. probowalam w tym czasie przypomniec sobie glowne ulice londynu, na ktorych w weekend tworza sie korki na chodnikach z powodu nadmiaru ludzi. inny swiat. inna rzeczywistosc.
musze sie zbierac - pora na koncert. najchetniej jednak patrzylabym sie na wode, z kubkiem cieplej herbaty w reku. jak niewiele trzeba do szczescia...
ps. odpowiedz na komentarz, dotyczacy jednego ze zdjec wczorajszych - na koniach jada najprawdopodobniej jacys pracownicy parku. nie jestem to bynajmniej ja.

godz. 0.02
jestem w hotelu. koncert udany - po prawie trzech dniach nie grania mialam nareszcie frajde z bycia na scenie. sala koncertowa przedziwna - wewnatrz jakby teatr wloski, na zewnatrz - palac na bliskim wschodzie.
objadlam sie przed chwila do nieprzytomnosci sushi i batonami z syropem klonowym i chyba pora sie klasc. jutro o 9.30 wyjezdzamy do san diego, a jeszcze przed wyjazdem bedziemy obdzwaniac z elen firmy, zajmujace sie rejsami 'whale watching' (obserwowanie wielorybow). mam coprawda jechac pojutrze w odwiedziny do Cioci Bo, ale rejs jest na tyle wczesnie, ze zdazylabym spokojnie zlapac pociag i wciaz byc w huntington beach w ciagu dnia. oby tylko rejsy odbywaly sie przy takiej pogodzie.
zalaczam dwa zdjecia z widokiem z mojego balkonu.
ps. gud nius - moj zielono-pomaranczowy jojowaty budzik znalazl sie w hotelu i dzisiaj mial zostac do mnie wyslany!:)

środa, 23 stycznia 2008

szlakami indian

godz. 18.49
leze w lozku i zwalczam przeziebienie. pomimo mojej silnej woli, uporu i zamilowania do wyzwan, postanowilam raz byc 'miekka' i wzielam wolne. nie pojechalam na koncert. jestem w hotelu i odpoczywam. od jutra znow zaczynaja sie dosc dlugie podroze autokarem i wole wygrzac sie dzisiaj niz miec z glowy caly tydzien. w przypadku gorszego samopoczucia przysluguje nam prawo do wziecia wolnego, wiec mysle, ze nie wyladuje za to w amerykanskim kryminale. moze obejrze film, moze zasne od razu - jest mi wszystko jedno. to jest MOJ wieczor.
wczoraj, nie myslac juz zbytnio, wlozylam do bagazu podrecznego swoj malenki, skladany zestaw sztuccow i jak mozna sie domyslec, juz go nie mam. zostal na lotnisku w les moines, jako ze nie wolno, rzecz jasna, wnosic na poklad samolotu przedmiotow ostrych. nie mam sztuccow, wiec jem wlasnie platki kukurydziane z rodzynkami reka i zapijam mlekiem prosto z butelki. szkola przetrwania.
pomimo przeziebienia cudownie spedzilam jednak dzisiaj dzien.
z samego rana, o 8.45 wraz z elen, iwona i martinem udalismy sie na lotnisko, gdzie wypozyczylismy sympatyczny samochod (chrysler). cel wyprawy - indian canyons nieopodal palm springs.
na miejsce dotarlismy ok.9.30, zaparkowalismy samochod i przy pieknej pogodzie ruszylismy w trase. palm canyon, east fork trail, east fork loop trail, vandeventer trail i na koniec fern canyon trail. cisza, spokoj. widoki pustynne - wzgorza (szlismy gora dol, gora dol, gora dol przez szesc godzin, pokonujac trase parunastu kilometrow), kaktusy, palmy. jaszczurki, kolibry, orly. w dali - osniezone gory. bylo troche spacerowania po plaskim, troche wspinaczki. a co najwazniejsze - SWIEZE POWIETRZE!!!! po paru tygodniach, spedzonych w klimatyzowanych hotelach, autobusach i salach koncertowych takie ilosci swiezego powietrza, slonca i lekkiego wiatru byly jak zbawienie.
zastanawialam sie ciagle, jak musialo byc niesamowicie, zyc w takim miejscu i w takim sposob. zyc w tak silnym zwiazku z przyroda.
na zakonczenie wycieczki zakupilismy w kanionie pamiatki etniczne, w drodze do wypozyczalni samochodow zjedlismy pyszny obiad w lokalnej rybiarni (swiezy polow - marzenie!), oddalismy samochod i wrocilismy do hotelu. zaraz nafaszeruje sie kolejna porcja lekow i chyba utne sobie drzemke.
ps. pod bostonem istnieje rezerwat, w ktorym wciaz mieszkaja indianie - chcialabym tam kiedys dotrzec.
ps.2. postanowilam zapisac sie na kurs fotografii - dosc juz tej popeliny.
ps.3. nie idzie mi zbyt dobrze - poza sztuccami stracilam tez nowiutki, jojowaty, zielono-pomaranczowy budzik, ktory kupilam w NY. nie zdazylam uzyc go ani razu. zostal na podlodze w restauracji hotelowej w ames (iowa). hotel wciaz sprawdza, czy cos sie znalazlo, ale chyba marne szanse...

poniedziałek, 21 stycznia 2008

golden stejt

godz. 22.20 czasu lokalnego
jestem w palm springs. cofnelismy sie w czasie o kolejne dwie godziny.
wstalam dzisiaj o 5.45, spedzilam 2 godziny w autokarze i prawie 6 godzin w samolotach, z przerwa na obiad na lotnisku w dallas.
wyglada na to, ze jaki mialam poczatek tournee, taki i bede miec koniec - rozwija mi sie przeziebienie. zmiany temperatur, cisnienia, pogody, wilgotnosci oraz zmeczenie robia swoje.
jutro wieksza czesc dnia mamy wolna, tak wiec moge spokojnie spac. mam tez plan, zeby wynajac rano samochod i pojechac do indianskich kanionow. zobaczymy, co z tego wyjdzie.
ps. -15 stopni w iowa zamienilo sie w +15 w californii.

widok z mojego balkonu

niedziela, 20 stycznia 2008

kryzys stulecia

godz. 23.38
biorac pod uwage ogolny stan psychiczny i fizyczny orkiestry, trzymam sie calkiem niezle.
zasypiam przy kazdej mozliwej okazji, ale jednak wciaz trzymam pion. wiekszosc orkiestry 'wisi' non stop na skajpie, placze do sluchawek, choruje.
jestesmy w stanie iowa. koncert gralismy w poludnie. bilans koncertu calkiem niezly - z powodu temperatur i sychoty powietrza pekly cztery (!) kontrabasy. jakby tego bylo malo, w moim futerale strzelil rowniez smyczek. dodam tylko, ze nie moj, a pozyczony. jest to wyjatkowy pech i zero mojej winy - wlosie kurczy sie przy tak suchych powietrzu i ciaglych zmianach temperatur. niemniej jednak jest to raczej koszmarne uczucie, jesli peka ci w futerale nie twoj smyczek wartosci ponad 30000zl.
po koncercie udalam sie do restauracji hotelowej, gdzie wraz z reszta sekcji pierwszych skrzypiec uskutecznilam kolacje. bylo bardzo sympatycznie. wolny wieczor, kupa smiechu - chyba tego nas wszystkim bylo trzeba.
wstaje skoro swit - wylatujemy jutro do californii, gdzie spedzimy ostatni tydzien tournee.

poczkej, poczkej!

godz. 23.57
kansas city, hotel phillips.
wrocilismy z koncertu pol godziny temu. droga przyjemna. na dworze -15 stopni, fury sniegu. gburowaty kierowca podbil moje serce sluchaniem stacji KTPK-FM - country legens (dla zainteresowanych podaje czestotliwosc: 106,9). jutro rano wyjezdzamy do aimes w stanie iowa.
jesli chodzi o kansas city, jest to chyba kraina czasu. a raczej kraina czekania na cos, cokolwiek.
ale od poczatku.
wyjechalismy o 9 rano z lincoln, gdzie jeszcze przed wyjazdem zjadlam w starbucksie (to juz sie robi rytual...) sniadanie w postaci caffe latte (zdarzyl sie cud - pare dni temu przestalam slodzic) i ciasta dyniowego (jadlam po raz pierwszy w zyciu w ramach poznawiania smakow roznych i musze przyznac, ze bardzo bardzo). droga do kansas uplynela mi na rozmowach z sasiadami i ogladaniu cudnego filmu o grappellim, zakupionego przeze mnie w chicago. co jednak okazalo sie wydarzeniem dnia, to wizyta na stacji benzynowej przy drodze nr 29 (interstate 29 south). zatrzymalismy sie na chwile i w zasadzie mialam nie wysiadac z autobusu, ale moj wielki mozg podpowiedzial mi, ze warto. jak to juz bywa z wielkimi mozgami, nie mylil sie.
na niepozornej stacji benzynowej znalazlam w srodku cala kolekcje metalowych znaczkow z nazwami wszystkich stanow. coprawda mialam kupowac kolejne znaczki w kazdym z odwiedzanych stanow, ale okazalo sie to niewykonalne - pomimo naprawde WIELKICH staran udawalo mi sie zdobywac jedynie zdechle pocztowki lub jeszcze mnie atrakcyjne breloczki. i to nawet nie wszedzie. w zwiazku z zaistniala sytuacja i niezwyklym zaopatrzeniem 'stacjowego' sklepu, nabylam droga kupna znaczki ze wszystkich stanow, w ktorych dotychczas bylam. misja zakonczona. miszyn ekompliszt. tak to juz jest w zyciu, ze czasem trzeba nagiac plan do warunkow.
[jesli chodzi o kolekcjonowanie rzeczy roznych i dziwnych - kolega skrzypek z orkiestry pasjonuje sie zbieraniem papierowych torebek na wymioty z roznych liniilotniczych. ja z moimi znaczkami wypadam w tym rankingu dosc blado....]
po przyjezdzie do kansas city od razu wybralam sie na spacer pomimo solidnego mrozu. nie umiem usiedziec na miejscu, nawet przy wielkim zmeczeniu. udalo mi sie znalezc historyczny city market (kupilam dwa kilo bananow za dolara!!!) i rzeke missouri. przy okazji ogladania rzeki widzialam chyba najdluzszy pociag swiata. stalam kolo torow dobre 15 minut i przez caly ten czas przejezdzal kolo mnie JEDEN pociag. zylion wagonow. gdyby takie pociagi robili w polsce, mozna by wsiasc do jednego wagonu w opolu, a wysiasc pare wagonow dalej w czestochowie bez koniecznosci uruchamiania pociagu.
znad rzeki wrocilam na targ, skad postanowilam wziac taksowke i pojechac do 'golden ox' steakhouse (kansas slynie ze stekow). w naroznym pubie poprosilam barmanke o zamowienie taksowki. taksowke, owszem, zamowila, ale taksowkarz zapomnial przyjechac. po dlugich moich interwencjach pojawil sie w koncu po 40(!) minutach. poniewaz bylo juz pozno, poprosilam, zeby zawiozl mnie do innego steakhouse, blizej hotelu. zawiozl mnie, a jakze. wysiadlam i w momencie, kiedy magiczna taksowka odjechala, przeczytalam na drzwiach lokalu, ze jest nieczynny. to sie nazywa szczescie. wrocilam biegiem do hotelu i w hotelowym barze zjadlam salate z niedosmazonym lososiem oraz sernik. na salate czekalam ok. 45 minut, na sernik kolejne 20. nie mowiac o rachunku...
wyglada na to, ze powiedzenie 'czas to pieniadz' w kansas city nie ma racji bytu.
ps. podobno w hotelu, w ktorym mieszkalismy, sa duchy.

sobota, 19 stycznia 2008

miasto marzen....

...to to bynajmniej nie jest. mam na mysli lincoln.
nie napisalam nic o nebrasce, bo tez i nie wiem, co mialabym napisac, poza tym, ze jest mroz i dosc sporo sniegu. lincoln jest chyba malym miastem, a przynajmniej taki ma charakter. lokalne male sklepiki, kilka restauracji. w barze 'noodles' zjadlam wybitnie amerykanska potrawe - makaron z serem zoltym, ktory tutaj nazywal sie 'wisconsin mac & cheese'. w sklepie kupilam krem do rak (od zmian temperatury i wilgotnosci powietrza peka mi juz skora na dloniach - przepraszam za szczegoly...), pare jogurtow i zapas wody, po czym ucielam sobie pogawedke z panem sprzedawca i wrocilam do hotelu na krotka drzemke. ot, tyle wiem o nebrasce.
za pol godziny wsiadamy znow w autokary (coz za radosc...) i jedziemy do kansas. musze sie zbierac.

samotnosc w wielkim miescie

godz. 12.42
nie pisalam wczoraj, bo zaraz po przyjedzie do hotelu wieczorem po koncercie padlam jak trup.
jestem w autokarze. dla odmiany. godzine temu przylecielismy z chicago do omahy w stanie nebraska i aktualnie przemieszczamy sie w strone lincoln, gdzie dzisiaj gramy i nocujemy. autokar wygodny, kierowca gburowaty (w rankingu kierowcow wciaz kroluje alan; na drugim miejscu - kierowca z chicago). pogoda piekna - solidny mroz, wszystko pokryte sniegiem.
nie wiem, dlaczego mam takiego pecha, jesli chodzi o pogode w duzych miastach. kiedy dzisiaj wyjezdzalismy z chicago, zapowiadal sie cudny dzien (z okien autobusu widzialam przepiekny wschod slonca nad jeziorem michigan). wczoraj natomiast od rana siapil deszcz, przeplatajacy sie ze sniegiem. nie zrezygnowalam jednak ze spaceru.
prawde mowiac, nie moglam spac. zasnelam po drugiej, obudzilam sie o siodmej. sprawdzilam maile, wzielam prysznic, spakowalam aparat, mape i pieniadze i ruszylam na podboj chicago, ze sluchawkami na uszach. uwielbiam podroze i samo jezdzenie i granie koncertow nie jest az tak meczace. zaczyna mi jednak doskwierac zmienianie hoteli prawie codziennie + brak mozliwosci gotowania. wszyscy powoli robia sie rozdraznieni, coraz mniej mowia.
nie mialam wczoraj ochoty na towarzystwo, wspolne wycieczki. w stanie skrajnej melancholii, kupujac po drodze sniadaniowe conieco w starbucksie, udalam sie nad jezioro. mroz, lekki deszcz ze sniegiem - po paru minutach zaczeli mi odmarzac palce u rak, co w przypadku grania na skrzypcach nie jest zbyt pomocne. zeby troche sie rozgrzac, uskutecznilam pierwszy w zyciu bieg. znalazlam swoje (zolwie) tempo i przebieglam calkiem spory kawalek, biegnac od latarni do latarni, z poczuciem radosci, ze udaje mi sie pokonac parunastoletnie problemy z oddychaniem. sila woli.
znad jeziora, przechodzac przez millennium park doszlam do michigan avenue. mialam nadzieje obejrzec wystawy w galerii wspolczesnej fotografii, ale - moje tradycyjne szczescie - akurat wczoraj byla zamknieta. w orchestra hall, gdzie rezyduje chicago symphony orchestra,kupilam dvd o s.grapellim + plyte zukermana. przeszlam sie bocznymi uliczkami, obejrzalam miejsca, ktore dobrze znam z 'ostrego dyzuru', uskutecznilam zakupy, po czym ok.15 wrocilam na 5 minut do hotelu. wlaczylam komputer, zapisalam na kartce adresy kilku polskich restauracji w chicago, ktore znalazlam w internecie i wybieglam z pokoju. na dole zlapalam taksowke i kazalam sie zawiezc do "kasia's pierogi", ktore to miejsce, jak sie okazuje, otrzymalo pare nagrod za najlepsze polskie pierogi w chicago. dojechalismy na miejsce po ok.20 minutach, kazalam taksowkarzowi zaczekac i wbieglam do sklepo-baru. pani ekspedientka poinformowala mnie, ze mowi po polsku, tak wiec po polsku spytalam sie, jakie pierogi oferuje dzisiaj zaklad. otrzymalam polska odpowiedz: "pierogi mamy z kapusta, z beef i z chicken." kupilam wiec pudelko pierogow z kapusta (chicken w pierogach mnie jakos nie przekonal...), krokieta z miesem, paczke pierniczkow i troche krowek z milanowka, wsiadlam z powrotem do taksowki i wrocilam do hotelu z usmiechem na twarzy.
samo chicago swietne. sprawia wrazenie o wiele bardziej kameralnego niz nowy jork, ale jesli chodzi o oba miasta, mam dziwne poczucie, ze sa w sumie....male. a przynajmniej duzo mniejsze, niz sobie wyobrazalam. wiem, ze tak naprawde nie wychylam nosa poza jako takie centrum i moze wcale nie chodzi o to, ze sa 'niewielkich' rozmiarow. chodzi bardziej o to, ze nie przytlaczaja tak, jak londyn. czuje o wiele wieksza przestrzen ( jedno wyjasnienie - naprawde lubie londyn! pod warunkiem, ze jestem tam nie dluzej niz trzy dni i nie musze jezdzic metrem, ktore nigdy nie dziala).

godz. 23.10
wlasnie sie klade. w lincoln naprawde solidny mroz. coprawda nie robi to na mnie az takiego wrazenia, jak na anglikach, ktorzy bardzo rzadko maja temperatury ponizej zera, a jeszcze rzadziej snieg, ale jednak jest zimno. mieszkamy w embassy suites, ktore okazaly sie byc hiltonem. kazdy ma do dyspozycji w zasadzie apartament - dwa pokoje, kuchnia, lazienka,super wygodne lozko z jeszcze wygodniejszymi poduszkami. szkoda, ze juz rano stad wyjezdzamy. (ze wzgledu na hotel, bynajmniej nie za wzgledu na lincoln...).
zdjecia z chicago wyszly wybitnie bure, podobnie jak dzisiejsze. ech, chyba nigdy nie naucze sie robic porzadnych zdjec. niech mi ktos, na litosc boska, wyjasni, co sie kiedy wciska!!!!
jutro jedziemy do kansas, pojutrze iowa, a popojutrze juz california. odrobina slonca i troche czasu wolnego wszystkim nam dobrze zrobi.
ponizej jeszcze kilka burych zdjec z wietrznego miasta.


czwartek, 17 stycznia 2008

michigan - indiana - illinois

godz. 14.22
jestem w autokarze. rano w lokalnym barze w east lansing zjadlam lokalna kanapke + ciastko i kawe w starbucksie po drugiej stronie ulicy, wyslalam pare maili, zaplacilam za zakupy, ktore zrobilam w nocy przez internet, spakowalam sie i w droge.
pogoda piekna - slonce, prawie bezchmurne niebo, mroz, snieg. po obu stronach drogi - lasy na przemian z polami, od czasu do czasu pojawia sie jakas zamarznieta woda. budynkow praktycznie zero.
niesamowite, jakie w ramach jednego kraju moga byc roznice w krajobrazie i klimacie.
ogladam na dvd 'new york stories', przerywajac od czasu do czasu na czytanie 'przesunac horyzont', planowanie jutrzejszego spaceru po chicago, marzenie o domowym jedzeniu i tesknote za niu jorkiem.
ps. w starbucksie w east lansing kupic mozna paczki z nadzieniem malinowym. nie bylo by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze te jakze smakowicie wygladajace wypieki nazywaja sie 'raspberry paczki'. czy ktos moze mi wyjasnic, co w malenkim miescie w stanie michigan robi po polsku sie nazywajacy malinowy paczek????

godz. 15.10
zatrzymalismy sie o 15 i wyruszylismy w dalsza podroz godzine pozniej, rowniez o 15. stan illinois jest juz w innej strefie - cofnelismy sie w czasie o kolejna godzine. kupilam wode i precla ze szpinakiem i feta na pozniej + mape chicago (dokladnie taka sama kupilam przed wyjazdem w londynie, ale zapomnialam zabrac ze soba - kolejny dowod na to, jak wielka moc ma moj mozg) oraz kolejna ksiazke o route 66.
przed nami jeszcze ok.2-3 godziny drogi, pada mi bateria w komputerze, na dworze mroz. krajobraz za oknem w zasadzie sie nie zmienil, poza chwilowym deficytem snieznym.

godz. 01.13
spedzilam dzisiaj prawie 10 godzin w autokarze, grajac w przerwie podrozy koncert w champaigne.
gralo mi sie bardzo dobrze, wyprobowalam smyczek lutnika, u ktorego planuje zamowic swoj 'na miare', a dodatkowo zaliczylam swojego pierwszego 'generala', czyli wpakowalam sie w pauze. na szczescie po cichu i prawie nikt nie zauwazyl:)
zaraz przed koncertem zakradlam sie na probe choru uniwersyteckiego i ... znow wzruszylam sie do lez (starzeje sie w zastraszajacym tempie....). nigdy, nigdy, NIGDY w zyciu nie slyszalam czegos takiego. chor gospel, polowa biala, polowa afro-amerykanska. silne glosy o niesamowitych barwach. stalam jak zaczarowana. amatorski chor uniwersytecki w champaigne. kto by pomyslal...
dotarlismy wlasnie do chicago. nie wiem, dlaczego sprawdzilam na mapie zupelnie inny adres i bylam przekonana, ze nocujemy na obrzezach (potega intelektu). tymczasem siedze w apartamencie na 30-pietrze hotelu 71, w samiutkim centrum chicago, nad rzeka. bomba!!!
wyjezdzamy jutro dopiero o 17, wiec planuje spacer od rana + znalezenie polskiej restauracji. jestem zdesperowana - MUSZE zjesc cos polskiego.
ale poki co ide spac - naprawde padam na twarz.

środa, 16 stycznia 2008

pare godzin w stanie michigan

godz. 0.10
jestem skonana i w zasadzie wlasnie ide spac.
prawie caly dzien bylam w podrozy - autobusem z NY na lotnisko, samolotem do detroit, z detroit autobusem do east lansing w stanie michigan. przyjechalismy prosto na probe, zaraz po probie koncert i oto jestem w hotelu.
rano wyjezdzamy - 6,5 godz w autobusie, przyjazd prosto na probe, koncert w champaign w stanie illionois, a po koncercie jeszcze 2,5 godz autokarem do chicago, gdzie bedziemy nocowac przez dwa dni.
ciezko mi cokolwiek napisac o miejscu, w ktorym wlasnie jestem, bo poza sala koncertowa i przyhotelowym barem meksykanskim nie widzialam nic. okolica sprawia wrazenie malego amerykanskiego miasta, z wybitnie rozkosznym zegarem ulicznym. co dodaje uroku, to snieg.
tyle wiem o stanie michigan.
nie mam kompletnie sily, ide spac.
ps. oddalabym krolestwo za domowy rosol, kawalek bialego sera i herbate z sokiem malinowym.



wtorek, 15 stycznia 2008

mama, ja latam!!!!!!

godz. 22.36
od trzech dni spie mniej wiecej 3-4 godziny na dobe. dzisiejszego dnia nie zapomne dlugo.
ok.2.30 nad ranem pogodzilam sie z faktem, ze leje jak z cebra i moze sie nie wypogodzic. do deszczu przylaczyl sie snieg - moje martwienie sie na niewiele by sie zdalo. wiec zasnelam na pare godzin. obudzilam sie o 7 rano, wzielam prysznic, spakowalam mapy, plan podrozy, pieniadze, przewiesilam przez ramie torbe z aparatem i statyw i zeszlam do hotelowego lobby, gdzie miala czekac na mnie ellen, kauru i jon, ktorzy bardzo entuzjatycznie odniesli sie do mojego planu dnia. hotelowym busikiem podjechalismy do przystani, a stamtad malym statkiem przeplynelismy na drugi brzeg rzeki. co sie dzialo potem?
lecialam helikopterem!!!!
planowalam to od paru dni, ale nie chcialam zdradzic sie wczesniej, poniewaz wszystko zalezalo od pogody. (nie mowiac o tym, ze pewnie wywolalabym stan przedzawalowy u wiekszosci rodziny:)).
zaraz po dotarciu na manhattan udalismy sie do heliportu, gdzie pan poinformowal nas, ze mozemy leciec z miejsca. za odpowiednia ilosc gotowki. jako, ze wszystkim nam udalo sie zaoszczedzic sporo pieniedzy w przeciagu dwoch tygodni, postanowilismy isc na calosc. w ciagu 15-minutowego lotu zobaczylam wiekszosc czesc manhattanu, statue wolnosci, drapacze chmur i central park. ulice, uliczki i mosty. stadiony i wyspy. pomimo braku slonca widok byl niesamowity, a sam lot helikopterem o wiele przyjemniejszy niz lot samolotem (poza schodzeniem w dol i ostrymi zakretami, kiedy mialam zoladek w gardle).
po tak lekkim i przyjemnym rozpoczeciu dnia udalismy sie na sniadanie. w moonrock diner przy W57th st zjadlam BOSKIE nalesniki z bananami i borowkami amerykanskimi, polane gesto syropem klonowym. zapilam oczywiscie kawa. po sniadaniu, najedzeni jak wieprze, spacerkiem przemiescilismy sie na teren central parku. nie bylo moze slonecznie, ale nie bylo tez ani deszczu ani sniegu, wiec okolicznosci przyrody mozna bylo zaakceptowac:) przeszlismy spora czesc parku, zahaczajac o strawberry fields (miejsce pamieci j.lennona) oraz sezonowa slizgawke.
z central parku, mijajac po drodze carnegie hall i robiac zakupy rozne w paru sklepach, udalismy sie w strone kolejnych atrakcji.
moglabym opisywac wszystko bardzo szczegolowo, ale zajeloby mi to przynajmniej tydzien. napisze wiec w skrocie, ze przeszlam sie glownymi ulicami, zobaczylam miliard zoltych taksowek (raz nawet 'wlasnorecznie' ja zawolalam, drac sie na cale gardlo - taxiiii!!!!!), radio city hall, broadway, waldorf-astoria, rockefeller center, NY library, times square i zylion innych miejsc. wdrapalam sie na czubek empire state building (akurat jak dotarlam na szczyt zaczal padac snieg - obled!!!), zjadlam FANTASTYCZNY obiad w meksykanskiej restauracji na dworcu grand central terminal (specjalnie zanotowalam szczegoly!!! - restauracja 'zocalo', a moj jadlospis: quesadilla tres quesos, seafood fajitas, lemoniada oraz meksykanskie piwo corona - jedyne, jakie toleruja moja kubki smakowe), przeszlam fifth avenue, wypilam kolejne kawy, a na kolosalnych wyprzedazach nabylam droga kupna ochrone przeciwdeszczowa na obiektyw, kamere do skajpa z obiektywem carl zeiss, kolejny szalik, pocztowki, oprawione czarno-biale zdjecia niu jorku i kubek do kawy. jako podsumowanie dnia - wraz z paroma osobami z orkiestry poszlam do 'blue note', jednego z najbardziej znanych i szanowanych klubow jazzowych w nowym jorku (jak sie oglaszaja, jest to swiatowa stolica jazzu), gdzie, oprocz sluchania paquito d'rivera & new york voices (od razu kupilam dwie plyty) raczylam sie drinkami - 'manhattan amore' oraz 'toasted almond'. do hotelu wrocilismy taksowka.
nowy jork jest obledny i moglabym tu zamieszkac od zaraz. nie czuje tego, ze jest duzy, nie czuje tego, ze jest tu sporo ludzi. w powietrzu wisi energia, a ogolnie czuje sie niesamowita przestrzen.
uskutecznilam dzisiaj wybitnie wariacki dzien. w glowie mam miliard wspomnien, w aparacie ponad 500 zdjec, a w otworach twarzowych, zwanych oczami, lzy, ze to juz koniec...
ps. jak smiejemy sie w orkiestrze, na wyjazdach zyjemy za 'darmowe' pieniadze, czyli na dniowkach zywieniowych, ktore sa na tyle wysokie, ze mozna, jesli sie chce, odlozyc pare groszy na specjalne okazje czy inne komputery. to bylo wyjasnienie do tych, ktorzy mysla, ze moje konto peka w szwach od namiaru gotowki:)
ps.2. chyba naprawde jestem w czepku urodzona, bo deszcz zaczal padac na nowo jak tylko wsiedlismy do taksowki w drodze do klubu. w ciagu dnia nie spadla ani kropla.
ps.3. oprocz tego, ze mam szczescie, jestem tez chora psychicznie. poszlam spac pozno, poniewaz mniej wiecej co piec sekund sprawdzalam, jaki jest za oknem stan pogodowy....



poniedziałek, 14 stycznia 2008

niu jork placze...

godz. 0.29
jestem kompletnie przemoczona, buty mi piszcza, spodnie zrobily sie szesc razy dluzsze.
z zapowiadanego sniegu nici, ale za to pojawil sie deszcz. pada i pada, i przestac nie chce. niu jork nie powital mnie zbyt laskawie, co bardzo komplikuje moje jutrzejsze plany wycieczkowe. postanowilam sie jednak nie poddac. gdyby deszcz byl jeszcze gorszy, kupie kalosze. co zobacze, to zobacze, a czego nie zobacze - zobacze NASTEPNYM RAZEM.
autobus podrzucil nas dzisiaj na tajms skuer. wraz z jonem i kauru przeszlismy sie do grand terminal, mijajac po drodze slizgawke przy bryant park (slizgawka marzyla mi sie od LAT, czynna jest do wtorku, ale jak tu skorzystac, jesli pada....). w przypadkowym pubie przy madison avenue zatrzymalismy sie na piwo (ja wypilam herbate!) i kanapki. herbate wypilam jednym duszkiem i odlaczylam sie na chwile. mape nowego jorku znam od paru tygodni na pamiec, wiec skaczac przez kaluze udalo mi sie dosc szybko dobiec na fifth avenue, gdzie we mgle tonal empire state building.
jesli nie przestanie padac, bede musiala kupic jutro parasol, zeby moc robic zdjecia w deszczu. dzis mialam jednak szczescie. na pustej piatej alei, widzac mnie ze statywem, podszedl pan z parasolka i przez caly czas robienia zdjec sluzyl mi za dach. okazalo sie, ze pan jest z londynu (dziwne!!!).
po kolejnej herbacie, piechotka na times square, gdzie dopstrykalam ostatnie zdjecia przed odjazdem autobusu. hmmm... wypilam tez kolejna kawe. nie wiem, czy rozsadnie pic kawe o polnocy, ale raz sie zyje.
nie wiem tez, co wyjdzie z jutra, ale wyruszam pomimo wszystko rano. co by sie nie mialo dziac, mam zamiar zjesc na sniadanie nalesniki z syropem klonowym. wieczorem mamy tez rezerwacje w klubie jazzowym. reszta stoi pod znakiem zapytania.
ps. kupilam zapas wody "poland water", ktorej jest tu zatrzesienie. nie ma ona jednak nic wspolnego z NASZA polska. tutejsza polska jest w stanie maine.



podrozy ciag dalszy

godz. 11.51
jestem w autobusie. dla odmiany. gramy dzisiaj o 15 w wilmington w stanie delaware, co oznacza, ze jedziemy ta sama droga, ktora jechalismy wczoraj do NY. wilmington jest ponoc blisko filadelfii. moj ulubiony kierowca alan zapowiedzial przed chwila, za zaraz po powrocie do weehawken (nasz hotel jest w weehawken, w stanie new jersey, nowy jork jest po drugiej stronie rzeki - na wyciagniecie reki) zawiezie nas autobusem na manhattan.
wczoraj wieczorem gralismy w newark. po powrocie do hotelu spedzilam dwie godziny nad rzeka, robiac zdjecia i gapiac sie na drapacze chmur i rzeke hudson, po czym udalam sie jeszcze na chwile do przyhotelowego baru na lemoniade. polozylam sie o 2.30 z widokiem na financial distric (world trade center former site), planujac wstanie przed switem - wschodu slonca nad manhattanem nie odpuszcze. nie spalam praktycznie w ogole, a kiedy o 6.45 wschod slonca faktycznie sie rozpoczynal, bylam tak skonana czekaniem, ze zasnelam. to sie nazywa wrodzona inteligencja i wyczucie czasu.
skoro niu jork jest miastem, ktore nigdy nie spi, ja tez nie mam zamiaru.
wypijam dziennie hektolitry kawy, a odespie w przyszlym tygodniu.
pogoda w nowym jorku bajeczna - slonce, lekki mroz. ponoc dzisiaj wieczorem (do jutra rana) ma padac snieg. jesli tylko slonce sie utrzyma, bede umierac z radosci.
ps. w weehawken, jak powiedzial mi alan, urodzil sie frank sinatra.

godz. 19.02
jestem znow w autobusie, ale tym razem w drodze powrotnej do weehawken. o czym marze w chwili obecnej, to cokolwiek do jedzenia. w okolicach sali koncertowej nie bylo NIC poza sklepem z paczkami. niedziela - wszystko zamkniete, w zwiazku z czym w ciagu calego dnia zjadlam: jogurt i owoce na sniadanie, ciastko do kawy i zdechlego paczka. zdrowego odzywiania ciag dalszy.
w hotelu powinnismy byc za jakies 20 minut, a 10 minut pozniej wyruszamy na manhattan. nadszedl czas przeprawienia sie przez rzeke! mam cichy plan, zeby sie 'przypadkiem' w nowym jorku zawieruszyc i odlaczyc od grupy na amen:)
ps. zapowiadany snieg wciaz jeszcze nie pada. moze i lepiej, bo to ponoc oznaczaloby paraliz miasta.
zalaczam dwa nudne zdjecia z wilmington.

sobota, 12 stycznia 2008

niech ktos mi przysle tabletki na uspokojenie!!!

godz. 12.31
nie pisalam wczoraj, bo ani nie bylo o czym pisac, ani nie zrobilam zdjec. fairfax w okolicach hotelu okazalo sie nieco lepsze od newport news, ale i tak powialo depresja. virginia, to podobno piekny stan i chce w to wierzyc, ale o miejscach, ktore zobaczylismy zapomne raczej szybko. wieczorem proba i koncert - codziennosc. w przerwie koncertu porozmawialam sobie znow z pinkim, a przed proba spedzilam popoludnie z jonathanem (malezja). przeszukalismy cala okolice, liczac na zakup znaczka z napisem 'virginia' - niestety. jedyne, co udalo sie znalezc, to cztery zdechle pocztowki. niech bedzie i to.
w ramach przygotowan do 'najdluzszego spaceru w dziejach ludzkosci' zaopatrzylam sie w zapasowa karte pamieci do aparatu. spacer bedzie mial miejsce w nowym jorku w poniedzialek i jesli pogoda bedzie taka, jaka jest w tej chwili za oknem (jestesmy mniej wiecej godzine drogi od NY), bede szalec!!! mape mam, trase rozpisalam, aparat rwie sie do robienia zdjec - czekam czekam czekam z niecierpliwoscia:)
ps. zatrzymalismy sie przed chwila na stacji benzynowej - nabylam droga kupna znaczki z napisem 'new jork' i 'new jersey', bo w tych dwoch stanach spedze nastepne trzy dni. ze znalezieniem znaczkow nie mialam problemow - wrecz przeciwnie - prawie rozwalilam sobie nos, wpadajac na stojak. moj wielki mozg podpowiada mi, ze niu jork musi byc dosc popularnym miejscem pielgrzymek ;)
ps.2. apdejt sytuacyjny - wlasnie wylonil sie przed nami manhattan :):):):)

godz. 16.18
siedze w hotelowym lobby, z widokiem na manhattan i jestem juz po uszy zakochana w nowym jorku. mieszkamy w sheratonie, zaraz nad rzeka. dokladnie na przeciwko hotelu, po drugiej stronie rzeki pnie sie do gory empire state building, po prawej stronie majaczy brooklyn bridge, po lewej - central park. moglabym sie tu z miejsca przeprowadzic. jak babcie kocham.
za godzine jedziemy na probe, zaraz potem koncert. pierwsza wycieczke na manhattan uskutecznie dopiero jutro wieczorem.