taipei, godz. 23.34
jestem na tajwanie raptem od paru godzin i chociaz nie widzialam prawie nic - jak tu inaczej, przyjemniej!
nie wiem, co sprawia, ze te wszystkie miasta sprawiaja wrazenie naprawde brudnych, biednych, chaotycznych, zapomnianych, ale w taipei pomimo to czuc zycie (podobnie jak w szanghaju). porownujac z macau - niebo a ziemia.
moze i jest tu biednie, ale ludzko, realnie, zyciowo. ludzie nieprzytomnie usmiechnieci, otwarci, oferuja pomoc na kazdym kroku, tlumacza, co gdzie i jak.
ucielam sobie popoludniowa drzemke, po czym poszlam do centrum na kolacje - pyszna lokalna ryba + japonskie ciastko wygladajace dosc osobliwie, bo jak ludzki zad. zeby bylo ciekawiej, udekorowane toto lisciem. po kolacji podjechalam metrem do longshan temple (swiatynia) i pokrecilam sie po okolicy, glownie zeby znalezc snake's alley - snake's market. mialam w planach zjesc cos egzotycznego, ale przyznaje sie bez bicia - nie starczylo mi odwagi. taipei slynie ponoc z nocnych marketow i faktycznie jest to interesujace (pierwszy raz widzialam pudla w dzinsach i pulowerze), ale smrodu nie jestem w stanie opisac. nie mowiac o tym, co sie tam je. podroby lubie - serca, zoladki, nerki, watrobki, a owszem, ale nie wiem, co bylo tutaj na straganach i chyba nie chce wiedziec. rarytasy! ;) wszystko czeka na usmazenie, ugotowanie. nic jednak nie pobije ogromnych slojow z piklowanymi wezami i piklowanymi myszami. smacznego.
ps. skonczylam autobiografie harpo marxa i jest juz w polowie biografii heatha ledgera. czytam, czytam i nadziwic sie nie moge, jakie podobienstwo z moim stosunkiem do pracy i nie pracy.
poniedziałek, 6 października 2008
pozegnanie z chinami
godz. 12.25
siedze w samolocie, zaraz odlatujemy z hong kongu do taipei. spalam dzisiaj mniej wiecej 3,5 godziny, a do tego wzielam dwa aviomariny, wiec ledwie trzymam sie na nogach. wczorajszy dzien w macau sredniej jakosci - parenascie godzin solidnego deszczu i wiatru dalo sie we znaki. zwlaszcza na 15tym pietrze hotelu. wstalam ok.9.30, zjadlam sniadanie w towarzystwie dwoch podejrzanych chinskich typow, zajmujacych sie glowie odchrzakiwaniem kataru, dlubaniem w zebach i paleniem papierosow, po czym wrocilam do pokoju i ... obudzilam sie znow ok.13. prysznic, spacer krotki po miescie (stosy smieci, ulotek, specyficzny zapach powietrza; ciekawa sprawa - kilkudziesieciopietrowe szklane, wybitnie wspolczesne wiezowce powstaja przy uzyciu rusztowan z bambusa), wizyta w supermarkecie (cukierki wodorostowe) i jeszcze chwila snu. wieczorem koncert, a po koncercie wizyta w kantorze i aptece (chinskie leki przeciw chorobie lokomocyjnej; nota bene ponad 60% lekow w chinach, to lipa, oszustwo), pakowanie i spac. o 6 rano wyjazd z hotelu, podroz wodnym odrzutowcem z macau do hong kongu, sniadanie na lotnisku, za chwile lot.
tajfun mial uderzyc wczoraj i szczerze mowiac wiekszego deszczu i wiatru niz wczoraj nie widzialam jak zyje. bylo to jednak tylko preludium, a sam tajfun oslabl gdzies po drodze, wiec udalo nam sie nie utknac w macau. alleluja.
podsumawujac: chiny ciekawe i drogie. ciekawe wizualnie, nieciekawe socjalnie i systemowo. ceny czesto wyzsze niz w londynie, co jest imponujace. ludzie nieuprzejmi, glosni. na ulicach brod, smrod i bieda wymieszana ze wspolczesnoscia (innego rodzaju mix niz np. w rosji, gdzie zloto kapie z budynkow; tutaj jest to raczej technika i modernizacja, futurystyczne budowle). jedzenie srednie jak na azje (potwornie duzo tluszczu), woda nie nadajaca sie do niczego. prawie kompletny brak zieleni w miastach, w ktorych widzialam. wilgotnosc powietrza powalajaca. bardzo ciekawie zobaczyc to wszystko na wlasne oczy, ale naprawde jest to inna planeta.
siedze w samolocie, zaraz odlatujemy z hong kongu do taipei. spalam dzisiaj mniej wiecej 3,5 godziny, a do tego wzielam dwa aviomariny, wiec ledwie trzymam sie na nogach. wczorajszy dzien w macau sredniej jakosci - parenascie godzin solidnego deszczu i wiatru dalo sie we znaki. zwlaszcza na 15tym pietrze hotelu. wstalam ok.9.30, zjadlam sniadanie w towarzystwie dwoch podejrzanych chinskich typow, zajmujacych sie glowie odchrzakiwaniem kataru, dlubaniem w zebach i paleniem papierosow, po czym wrocilam do pokoju i ... obudzilam sie znow ok.13. prysznic, spacer krotki po miescie (stosy smieci, ulotek, specyficzny zapach powietrza; ciekawa sprawa - kilkudziesieciopietrowe szklane, wybitnie wspolczesne wiezowce powstaja przy uzyciu rusztowan z bambusa), wizyta w supermarkecie (cukierki wodorostowe) i jeszcze chwila snu. wieczorem koncert, a po koncercie wizyta w kantorze i aptece (chinskie leki przeciw chorobie lokomocyjnej; nota bene ponad 60% lekow w chinach, to lipa, oszustwo), pakowanie i spac. o 6 rano wyjazd z hotelu, podroz wodnym odrzutowcem z macau do hong kongu, sniadanie na lotnisku, za chwile lot.
tajfun mial uderzyc wczoraj i szczerze mowiac wiekszego deszczu i wiatru niz wczoraj nie widzialam jak zyje. bylo to jednak tylko preludium, a sam tajfun oslabl gdzies po drodze, wiec udalo nam sie nie utknac w macau. alleluja.
podsumawujac: chiny ciekawe i drogie. ciekawe wizualnie, nieciekawe socjalnie i systemowo. ceny czesto wyzsze niz w londynie, co jest imponujace. ludzie nieuprzejmi, glosni. na ulicach brod, smrod i bieda wymieszana ze wspolczesnoscia (innego rodzaju mix niz np. w rosji, gdzie zloto kapie z budynkow; tutaj jest to raczej technika i modernizacja, futurystyczne budowle). jedzenie srednie jak na azje (potwornie duzo tluszczu), woda nie nadajaca sie do niczego. prawie kompletny brak zieleni w miastach, w ktorych widzialam. wilgotnosc powietrza powalajaca. bardzo ciekawie zobaczyc to wszystko na wlasne oczy, ale naprawde jest to inna planeta.
sobota, 4 października 2008
stolica rozpusty
4.10.2008, godz. 23.41
macau. chinskie las vegas. jedyne miejsce w chinach, w ktorym hazard jest legalny. nie sadzilam, ze jest na swiecie jeszcze jedno tak brzydkie miejsce, jak las vegas, ale jak widac cale zycie w niewiedzy... co za paskudztwo.
pomijajac zaduch (+30 C), naprawde trudna do zniesienia wilgotnosc powietrza (wdycham wode, a na glowie mam strzeche), brud, wszystko oblepione neonami, kompletny brak zieleni, jest tu poprostu przygnebiajaco. takie miejsca bardzo zle na mnie dzialaja. pieniadze, hazard, prostytucja.
do hong kongu przylecielismy ok.15, a o 17 bylismy juz na pokladzie TURBOJET'a, czyli szybkiej lodzi relacji hong kong - macau. tajfun sie nie pojawil, ale fale wystarczajaco silne, zeby przy takiej predkosci doprowadzic 3/4 pasazerow do uzycia papierowych torebek. na szczescie ta przyjemnosc mnie ominela - ogluszylam sie piosenkami zespolu the shins, zamknelam oczy i po krzyku. na bagaze czekalismy na miejscu chyba z zylion godzin. jeden rozklekotany wozek do przewozenia walizek, polowa bagazy mokra, wydawanie przesylek na kartki, etc. ledwie przyszlismy przez odprawe celna, walizki wyladowaly znow na kupie - tym razem na przyczepie ciezarowki. w autobusach, ktore pamietaja chyba XVI wiek nie bylo bagaznikow... hotel jak dla mnie o.k., bo mam szczescie i dostalam pokoj na 15tym pietrze - jedynym dla niepalacych, wiec nie smierdzi. alleluja. lazienka zaprojektowana chyba za to wylacznie dla azjatow, bo stojac w wannie dotykam glowa sufitu, a zaden ze mnie znowu michael jordan.
wymienilam w kantorze za rogiem dolary na walute makauanska (pomimo to, ze macau jest juz czescia chin, a nie portugalii, nie przyznaje sie do chinskiej waluty), zjadlam kolacje w lokalnym barze (jedzenie zaskakujaco dobre; zamiast menu dostalam do reki photo album ze zdjeciami wszystkich potraw; wielkie prawdopodobienstwo, ze jadlam psa...), kupilam do degustacji troche chinskich slodyczy i napojow dziwnych, wypralam przed chwila polowe rzeczy (wylal mi sie w walizce szampon - coz za radosc!... ) i ide spac.
tajfun ma uderzyc jutro lub pojutrze, wiec nie wiadomo, czy i jak sie stad wydostaniemy. wolalabym utknac w hong kongu, jesli w ogole...
macau. chinskie las vegas. jedyne miejsce w chinach, w ktorym hazard jest legalny. nie sadzilam, ze jest na swiecie jeszcze jedno tak brzydkie miejsce, jak las vegas, ale jak widac cale zycie w niewiedzy... co za paskudztwo.
pomijajac zaduch (+30 C), naprawde trudna do zniesienia wilgotnosc powietrza (wdycham wode, a na glowie mam strzeche), brud, wszystko oblepione neonami, kompletny brak zieleni, jest tu poprostu przygnebiajaco. takie miejsca bardzo zle na mnie dzialaja. pieniadze, hazard, prostytucja.
do hong kongu przylecielismy ok.15, a o 17 bylismy juz na pokladzie TURBOJET'a, czyli szybkiej lodzi relacji hong kong - macau. tajfun sie nie pojawil, ale fale wystarczajaco silne, zeby przy takiej predkosci doprowadzic 3/4 pasazerow do uzycia papierowych torebek. na szczescie ta przyjemnosc mnie ominela - ogluszylam sie piosenkami zespolu the shins, zamknelam oczy i po krzyku. na bagaze czekalismy na miejscu chyba z zylion godzin. jeden rozklekotany wozek do przewozenia walizek, polowa bagazy mokra, wydawanie przesylek na kartki, etc. ledwie przyszlismy przez odprawe celna, walizki wyladowaly znow na kupie - tym razem na przyczepie ciezarowki. w autobusach, ktore pamietaja chyba XVI wiek nie bylo bagaznikow... hotel jak dla mnie o.k., bo mam szczescie i dostalam pokoj na 15tym pietrze - jedynym dla niepalacych, wiec nie smierdzi. alleluja. lazienka zaprojektowana chyba za to wylacznie dla azjatow, bo stojac w wannie dotykam glowa sufitu, a zaden ze mnie znowu michael jordan.
wymienilam w kantorze za rogiem dolary na walute makauanska (pomimo to, ze macau jest juz czescia chin, a nie portugalii, nie przyznaje sie do chinskiej waluty), zjadlam kolacje w lokalnym barze (jedzenie zaskakujaco dobre; zamiast menu dostalam do reki photo album ze zdjeciami wszystkich potraw; wielkie prawdopodobienstwo, ze jadlam psa...), kupilam do degustacji troche chinskich slodyczy i napojow dziwnych, wypralam przed chwila polowe rzeczy (wylal mi sie w walizce szampon - coz za radosc!... ) i ide spac.
tajfun ma uderzyc jutro lub pojutrze, wiec nie wiadomo, czy i jak sie stad wydostaniemy. wolalabym utknac w hong kongu, jesli w ogole...
piątek, 3 października 2008
bez tlenu i ciszy
3.10.2008
wrocilam wlasnie z koncertu i spedzam ostatnia noc w szanghaju. jutro przenosimy sie samolotem do hong kongu, a stamtad promem do macau. taki jest w kazdym razie plan, a co bedzie w rzeczywistosci - nie mam pojecia. ledwie udalo mi sie zbic temperature i zgubic przeziebienie, pojawil sie nowy problem w postaci zapowiadanego na jutro w hong kongu ... tajfunu...
ot, drobiazg, zeby sie nie nudzic...
shanghai taki dzisiaj dziki i chaotyczny jak i wczoraj. jesli sie nie ma klaksonu (tak sie dziwnie sklada, ze nie nosze...), trzeba rozpychac sie lokciami, bo ludzie doslownie wlaza na siebie bez zadnego przepraszam. sprzedawcy uliczni, to osobna historia. nie wystarczy powiedziec 'nie,dziekuje'. trzeba niemalze kopnac, zeby sie delikwenta pozbyc. w sklepowo-deptakowe czesci miasta 'watch or bag' zamienilo sie w 'watch or bag or dvd or shoes' - jak widac handel kwitnie. odmawialam przy kazdej mozliwej okazji, czyli mniej wiecej tysiac razy na sekunde, az w koncu zgielam sie w pol ze smiechu, kiedy jeden zdesperowany chinczyk wykrzyczal (po uprzednim 'watch or bag'): 'my name is a cos tam, you are beautiful, i love you, see you tomorrow'.
coz, nie bedzie zadnego tomorrow...
zwiedzilam dzisiaj kolejne czesci miasta, w tym people's park (wdalysmy sie z elen w dyskusje z paroma lokalnymi, ktorzy przy swojej znajomosci jezyka i geografii wywnioskowali, ze londyn jest w polsce...). kuchennie - zjadlam dzisiaj dwa 'lizaki' z osmiornic - PYCHA!!!, a taksowkowo - rowniez bardzo udanie. taksowkarz coprawda nie plul, ale za to tak zajezdzal wszystkim droge (choc to i tak norma), ze w koncu ktos, kto stanal samochodem obok urwal mu reka w nagrode prawe lusterko.przy obu lusterkach i tak ciezko przezyc podroz chinska taksowka, a bez lusterek - niech mnie dunder....
chinczycy ogolnie rzecz biorac bardzo agresywni, glosni i pewni siebie, a do tego mili zazwyczaj tylko wtedy, jesli chca cos zarobic. nie mowiac o tym, ze patrza na mnie jak bym spadla z kosmosu z takim wygladem, czyli bez skosnych oczu. z drugiej jednak strony skosnoocy turysci zatrzymali mnie juz pare razy, proszac o wspolne zdjecie, poniewaz sa po raz pierwszy w szanghaju. czyli wygladam jednak lokalnie? musze sie wgryzc w historie mojej rodziny - chinskie korzenie na horyzoncie.
wrocilam wlasnie z koncertu i spedzam ostatnia noc w szanghaju. jutro przenosimy sie samolotem do hong kongu, a stamtad promem do macau. taki jest w kazdym razie plan, a co bedzie w rzeczywistosci - nie mam pojecia. ledwie udalo mi sie zbic temperature i zgubic przeziebienie, pojawil sie nowy problem w postaci zapowiadanego na jutro w hong kongu ... tajfunu...
ot, drobiazg, zeby sie nie nudzic...
shanghai taki dzisiaj dziki i chaotyczny jak i wczoraj. jesli sie nie ma klaksonu (tak sie dziwnie sklada, ze nie nosze...), trzeba rozpychac sie lokciami, bo ludzie doslownie wlaza na siebie bez zadnego przepraszam. sprzedawcy uliczni, to osobna historia. nie wystarczy powiedziec 'nie,dziekuje'. trzeba niemalze kopnac, zeby sie delikwenta pozbyc. w sklepowo-deptakowe czesci miasta 'watch or bag' zamienilo sie w 'watch or bag or dvd or shoes' - jak widac handel kwitnie. odmawialam przy kazdej mozliwej okazji, czyli mniej wiecej tysiac razy na sekunde, az w koncu zgielam sie w pol ze smiechu, kiedy jeden zdesperowany chinczyk wykrzyczal (po uprzednim 'watch or bag'): 'my name is a cos tam, you are beautiful, i love you, see you tomorrow'.
coz, nie bedzie zadnego tomorrow...
zwiedzilam dzisiaj kolejne czesci miasta, w tym people's park (wdalysmy sie z elen w dyskusje z paroma lokalnymi, ktorzy przy swojej znajomosci jezyka i geografii wywnioskowali, ze londyn jest w polsce...). kuchennie - zjadlam dzisiaj dwa 'lizaki' z osmiornic - PYCHA!!!, a taksowkowo - rowniez bardzo udanie. taksowkarz coprawda nie plul, ale za to tak zajezdzal wszystkim droge (choc to i tak norma), ze w koncu ktos, kto stanal samochodem obok urwal mu reka w nagrode prawe lusterko.przy obu lusterkach i tak ciezko przezyc podroz chinska taksowka, a bez lusterek - niech mnie dunder....
chinczycy ogolnie rzecz biorac bardzo agresywni, glosni i pewni siebie, a do tego mili zazwyczaj tylko wtedy, jesli chca cos zarobic. nie mowiac o tym, ze patrza na mnie jak bym spadla z kosmosu z takim wygladem, czyli bez skosnych oczu. z drugiej jednak strony skosnoocy turysci zatrzymali mnie juz pare razy, proszac o wspolne zdjecie, poniewaz sa po raz pierwszy w szanghaju. czyli wygladam jednak lokalnie? musze sie wgryzc w historie mojej rodziny - chinskie korzenie na horyzoncie.
czwartek, 2 października 2008
shanghai to czy dom wariatow???
2.10.2008
matko boska, co to za miasto. ciagle shanghai.
chinczycy glosni, halasliwi do granic wytrzymalosci, kompletnie bez manier. dra sie na calego przy kazdej okazji, rozpychaja lokciami i maja do wszystkiego prawo.
smrod wszedzie, balagan, brod i harmider. doszlo do tego, ze w pewnym momencie wlozylam do uszu zatyczki, a na nos okulary sloneczne, zeby jakos przetrwac.
na ulicach bitwa o miejsce. zielone swiatlo nie znaczy nic. NIC. kazdy chodzi jak chce i gdzie moze (wczoraj, z czego jestem dumna, przebieglam bez uszczerbku na zdrowiu przez 8-pasmowa droge szybkiego ruchu). jesli na ulicy brakuje miejsca, samochody wjezdzaja na chodniki. czemu nie...
sodoma i gomora.
zwiedzilam dosc solidnie stare miasto, pare swiatyn, targ z antykami, ogrody yu yung (jedyny zachowany w miescie prawdziwie chinski, tradycyjny rejon), akwarium (w srodku najdluzszy, ale niestety nie najciekawszy tunel podwodny na swiecie - 155metrow). wypilam tez koktajl na szczycie trzeciego najwyzszego budynku swiata i zaliczylam najbardziej osobliwe podroze taksowkami ( przed chwila wiozl mnie pan, ktory w trakcie jazdy przy kazdej mozliwej okazji otwieral drzwi i wypluwal nadmiar sliny i ... kataru... - OBRZYDLISTWO). kupilam tez pare lokalnych wyrobow i calkiem niezle nauczylam sie targowac po chinsku!
jedzenie - degustuje, co sie da. kluski z mieczakami i wodorostami, wedzone jajka przepiorcze i ciasto o smaku i wygladzie plasteliny podawane do herbaty, etc.
poki co zyje o wlasnych silach, walczac przy okazji z temperatura, zolta woda, zmiana czasu i brakiem ciszy.
co za dzicz. inna planeta, jak slowo daje.
ps. zdjec mam sporo, ale dolacze pozniej, bo nie mam swojego komputera.
matko boska, co to za miasto. ciagle shanghai.
chinczycy glosni, halasliwi do granic wytrzymalosci, kompletnie bez manier. dra sie na calego przy kazdej okazji, rozpychaja lokciami i maja do wszystkiego prawo.
smrod wszedzie, balagan, brod i harmider. doszlo do tego, ze w pewnym momencie wlozylam do uszu zatyczki, a na nos okulary sloneczne, zeby jakos przetrwac.
na ulicach bitwa o miejsce. zielone swiatlo nie znaczy nic. NIC. kazdy chodzi jak chce i gdzie moze (wczoraj, z czego jestem dumna, przebieglam bez uszczerbku na zdrowiu przez 8-pasmowa droge szybkiego ruchu). jesli na ulicy brakuje miejsca, samochody wjezdzaja na chodniki. czemu nie...
sodoma i gomora.
zwiedzilam dosc solidnie stare miasto, pare swiatyn, targ z antykami, ogrody yu yung (jedyny zachowany w miescie prawdziwie chinski, tradycyjny rejon), akwarium (w srodku najdluzszy, ale niestety nie najciekawszy tunel podwodny na swiecie - 155metrow). wypilam tez koktajl na szczycie trzeciego najwyzszego budynku swiata i zaliczylam najbardziej osobliwe podroze taksowkami ( przed chwila wiozl mnie pan, ktory w trakcie jazdy przy kazdej mozliwej okazji otwieral drzwi i wypluwal nadmiar sliny i ... kataru... - OBRZYDLISTWO). kupilam tez pare lokalnych wyrobow i calkiem niezle nauczylam sie targowac po chinsku!
jedzenie - degustuje, co sie da. kluski z mieczakami i wodorostami, wedzone jajka przepiorcze i ciasto o smaku i wygladzie plasteliny podawane do herbaty, etc.
poki co zyje o wlasnych silach, walczac przy okazji z temperatura, zolta woda, zmiana czasu i brakiem ciszy.
co za dzicz. inna planeta, jak slowo daje.
ps. zdjec mam sporo, ale dolacze pozniej, bo nie mam swojego komputera.
wtorek, 30 września 2008
olaboga, hrabina u azjatow
30.09.2008
lata swietlne minely od poprzedniego wpisu, a co sie dzialo po drodze...
duzo podrozy roznych po polsce i nie tylko.
skarg odnosnie braku uaktualnien wplynelo juz jednak na tyle duzo, ze oto jestem.
a jestem w .. chinach.
tournee z orkiestra i leonardem slatkinem. rejon - far east, czyli chiny, tajwan, singapur.
shanghai. dzikie tlumy, pelno kiczu. co chwile ktos probuje wcisnac ci albo torebke albo rolexa (jedyne zdanie, jakie chinczycy mowia po angielsku, to 'watch or bag' (zegarek czy torebka), co w ich wykonaniu brzmi 'watch your bag' (uwazaj na torbe) i jest chyba bardziej na miejscu ( juz w pierwszy dzien mialam w swoim plecaku nieproszona chinska reke), nie mowiac o zabawkach i innych apaszkach. ruch uliczny pt. ratuj sie kto moze. jak zwykle kontrasty - sklep armaniego, a pod sklepem bezdomne dzieci o tak ladnych buziach, ze naprawde ciezko przejsc obojetnie. chaos na calego.
tradycyjnej chinszyzny nie za duzo. napisy, rzecz jasna chinskie, ale ogolnie rzecz biorac - wiezowiec na wiezowcu, XXI wiek. Pelna modernizacja. Szkoda bardzo. [wlasnie przez pomylke wlaczyly mi sie przy pisaniu chinskie znaki. olaboga.]
w ramach zapoznawiania sie z kuchnia lokalna zjadlam grillowana makrele, ryz i zupe miso, a na deser dziwaczne, slodkie ciastka o wygladzie zapieczonej breji z cebula. jutro ciag dalszy eksperymentow.
jesli chodzi o wode, smierdzi plesnia i jest czesto zolta. owoce, warzywa - nie tykam. zero surowego. wszelkie bezpieczenstwo zachowane. jestem uzbrojona poza tym po zeby w tabletki do odkazania wody i plyny dezynfekujace.
jeszcze odnosnie brudu na ulicach - SYF!!!! wezmy chociazby reprezentatywna promenade 'bund', z widokiem na trzeci najwyzszy budynek na swiecie - otoz promenada, ( jak i reszta miasta) smierdzi, cuchnie wrecz. dlaczego? a dlatego, ze stoja tam sobie dzielnie publiczne toalety, w ktorych mozna sie w srodku zalatwic, a z ktorych wszystko wycieka bokiem na chodnik.
lata swietlne minely od poprzedniego wpisu, a co sie dzialo po drodze...
duzo podrozy roznych po polsce i nie tylko.
skarg odnosnie braku uaktualnien wplynelo juz jednak na tyle duzo, ze oto jestem.
a jestem w .. chinach.
tournee z orkiestra i leonardem slatkinem. rejon - far east, czyli chiny, tajwan, singapur.
shanghai. dzikie tlumy, pelno kiczu. co chwile ktos probuje wcisnac ci albo torebke albo rolexa (jedyne zdanie, jakie chinczycy mowia po angielsku, to 'watch or bag' (zegarek czy torebka), co w ich wykonaniu brzmi 'watch your bag' (uwazaj na torbe) i jest chyba bardziej na miejscu ( juz w pierwszy dzien mialam w swoim plecaku nieproszona chinska reke), nie mowiac o zabawkach i innych apaszkach. ruch uliczny pt. ratuj sie kto moze. jak zwykle kontrasty - sklep armaniego, a pod sklepem bezdomne dzieci o tak ladnych buziach, ze naprawde ciezko przejsc obojetnie. chaos na calego.
tradycyjnej chinszyzny nie za duzo. napisy, rzecz jasna chinskie, ale ogolnie rzecz biorac - wiezowiec na wiezowcu, XXI wiek. Pelna modernizacja. Szkoda bardzo. [wlasnie przez pomylke wlaczyly mi sie przy pisaniu chinskie znaki. olaboga.]
w ramach zapoznawiania sie z kuchnia lokalna zjadlam grillowana makrele, ryz i zupe miso, a na deser dziwaczne, slodkie ciastka o wygladzie zapieczonej breji z cebula. jutro ciag dalszy eksperymentow.
jesli chodzi o wode, smierdzi plesnia i jest czesto zolta. owoce, warzywa - nie tykam. zero surowego. wszelkie bezpieczenstwo zachowane. jestem uzbrojona poza tym po zeby w tabletki do odkazania wody i plyny dezynfekujace.
jeszcze odnosnie brudu na ulicach - SYF!!!! wezmy chociazby reprezentatywna promenade 'bund', z widokiem na trzeci najwyzszy budynek na swiecie - otoz promenada, ( jak i reszta miasta) smierdzi, cuchnie wrecz. dlaczego? a dlatego, ze stoja tam sobie dzielnie publiczne toalety, w ktorych mozna sie w srodku zalatwic, a z ktorych wszystko wycieka bokiem na chodnik.
sobota, 12 lipca 2008
żółwie tempo

wieki cale mi to zajmuje, ale po fakcie zawsze trudniej pisac. probuje zlozyc do kupy relacje z pieciodniowej trasy objazdowej.
przylecialam ze stanow do warszawy 9.07, w warszawie, ku uciesze mojego 4-letniego bratanka, jasia, zostalam do wczoraj (poszlismy na 'wall*e' - cudny film), a teraz jestem juz w opolu. kupilam dzisiaj grill zeliwny, wiec sezon uwazam za otwarty. poza tym w gniezdzie nad drzwiami do ogrodka wyklulo sie piec ptaszkow (nazwa rasy: kopciuszek), wiec jest co ogladac i czego sluchac. male, slepe ptaszki, wszystkie z irokezami na glowie:)
wracajac do relacji - nie mam sily przepisac teraz calosci (mam notatki na karteczkach z roznych hoteli), tak wiec bedzie w odcinkach. zamieszczam chronologicznie (3-7.07), wiec kto zainteresowany, niech sie cofnie pare wpisow wstecz.
milego czytania

środa, 9 lipca 2008
raport z frankfurtu
godz. 9.58
jestem na lotnisku we frankfurcie, za 2godz. lece do warszawy.
lot z seattle w sumie dobry poza dwukrotnym ladowaniem (pilot poderwal samolot w ostatniej chwili do gory z powodu kamienia na pasie) i wymiotowaniem mojego 8-letniego sasiada.
drugi sasiad tez niezly - gbur i dziwadlo, pol drogi awanturowal sie o podwojna porcje whisky, ktorej mu odmawiano. ze tez mu sie nie znudzilo.
obejrzalam '21', 'definitely, maybe' i fragmenty roznych innych glupot.
w seattle przed wyjazdem piekna pogoda (pawel, maz doris zabral mnie na przejazdzke motorem -115mil na godzine:)- dzieki ktorej zdazylam kupic spiwor). mam nadzieje, ze w wwie tez slonecznie.
ide szukac bramki.
jestem na lotnisku we frankfurcie, za 2godz. lece do warszawy.
lot z seattle w sumie dobry poza dwukrotnym ladowaniem (pilot poderwal samolot w ostatniej chwili do gory z powodu kamienia na pasie) i wymiotowaniem mojego 8-letniego sasiada.

drugi sasiad tez niezly - gbur i dziwadlo, pol drogi awanturowal sie o podwojna porcje whisky, ktorej mu odmawiano. ze tez mu sie nie znudzilo.
obejrzalam '21', 'definitely, maybe' i fragmenty roznych innych glupot.
w seattle przed wyjazdem piekna pogoda (pawel, maz doris zabral mnie na przejazdzke motorem -115mil na godzine:)- dzieki ktorej zdazylam kupic spiwor). mam nadzieje, ze w wwie tez slonecznie.
ide szukac bramki.
poniedziałek, 7 lipca 2008
wielki kambek
godz. 1.00
klade sie spac, nieprzytomna.
wrocilysmy dzisiaj wieczorem do seattle po pieciu dniach rozbijania sie po stanach.
przejechalysmy 2143 mile, jadac przez washington, idaho, montane, wyoming i oregon.
duuuzo wrazen i ogolnie rzecz biorac wyjazd cudny. zdjec sporo, zapiski z podrozy sa - wszystko pojawi sie tu po powrocie do polski, a lece jutro. jak ten czas szybko zlecial - az strach pomyslec.
ps. montana jest obledna - tam tez moglabym mieszkac. zdecydowanie...
klade sie spac, nieprzytomna.
wrocilysmy dzisiaj wieczorem do seattle po pieciu dniach rozbijania sie po stanach.
przejechalysmy 2143 mile, jadac przez washington, idaho, montane, wyoming i oregon.
duuuzo wrazen i ogolnie rzecz biorac wyjazd cudny. zdjec sporo, zapiski z podrozy sa - wszystko pojawi sie tu po powrocie do polski, a lece jutro. jak ten czas szybko zlecial - az strach pomyslec.
ps. montana jest obledna - tam tez moglabym mieszkac. zdecydowanie...
sobota, 5 lipca 2008
kaugerls w podrozy, dzien trzeci

montana, okolice townsend
pogoda jak marzenie, przygrywaja nam punch brothers i skakac sie chce z radosci. zatrzymalysmy sie ok.9.30 przy zagrodzie krowiej w celach fotograficznych, a pare usmiechow pozniej taplalam sie juz w krowim lajnie, stojac z krowami oko w oko. przemili farmerzy (jak powiedziala mi jedna z pan, mieszkaja tu od czterech pokolen; farma 9x7mil !) nie dosc, ze pozwolili nam buszowac po zagrodzie, to jeszcze zaoferowali przejazdzke konna. poczekalysmy 40min, az krowy przeszly na druga strone drogi i dosiadlysmy: doris prince'a, a ja snickers'a. na trzecim koniu jechal lane, najmlodszy na ranczu. konie boskie! pojezdzilysmy troche po krowiej polanie, wymienilismy maile i w dalsza droge samochodowa. jak tu jest pieknie!!!


godz. 0.10

niedzwiedzie, grizzli, bizony, jeleniopodobne (w tym matki karmiace), pika (smieszne, male gryzonie), kojoty. polany, gory, wypalone lasy (olbrzymi pozar w 2000r.), jeziora, wodospady, rwace rzeki i spokojne strumyczki. no i rzecz
jasna gejzery (widzialysmy wszystkie najwazniejsze, w tym trzeci najwiekszy na swiecie - cos pieknego! -turkusowa woda - i niebezpiecznego - grozi wybuchem w kazdej chwili). wjechalysmy od strony polnocnej, wyjechalysmy zachodnia. zwierzeta przy lub na drogach, natura WSZEDZIE naokolo. mialysmy nocowac w boise, stolicy idaho, ale zabraklo czasu na dojechanie (a i tak bylysmy w trasie przez ok.14 godzin), tak wiec po
kilku probach znalezienia noclegu w st anthony (najpierw znalazlysmy dom pogrzebowy, a pozniej dom starcow - trzeba bylo wiec dac za wygrana) wyladowalysmy pare mil dalej w motelu days inn w rexburg, idaho. to jak na razie nasz najdrozszy motel - jest lazienka, duze lozka, a nawet mini sniadanie. przyjezdzamy codziennie wszedzie za pozno na rozbijanie gdziekolwiek namiotu.


to byl zdecydowanie najlepszy dotychczas dzien w ciagu tej eskapady i chyba trudno bedzie to pobic, jadac jutro przez idaho i oregon (z calym szacunkiem).
ide spac. za pare godzin wsiadamy dla odmiany do samochodu...
ps. misja w montanie zakonczona powodzeniem -
w wilsall (pare domow na krzyz na pustkowiu, a mieli galerie sztuki!) kupilam pare wyrobow lokalnych ( zdjecia, rzezba drewniana, etc.), a w livingston -oryginalne indianskie bransoletki i drewniane pudelko na muchy, w ktorym dumnie spoczywa juz szesc much z wczoraj:)


piątek, 4 lipca 2008
forf of dzulaj, podrozy dzien drugi

spalam wczoraj ok.2godziny - niemoc spaniowa kompletna.
jestesmy w helenie, stolicy montany, w motelu budget inn (nazwa mowi sama za siebie:)). ostatni wolny pokoj (nr 212) w jedynym w miare bezpiecznie wygladajacym motelu w okolicy. dla palacych, wiec wlasnie uskuteczniamy wietrzenie. niska cena, duze lozka, lazienka - jest dobrze!
siedzialam dzisiaj za 'sterem', czyli kierownica przez ok.11 godzin (niemalze bez przerwy), co jest poki co moim zyciowym rekordem. z boni feri wyjechalysmy ok. 8 rano, kierunek columbia falls. do CF dojechalysmy (po drodze zatrzymujac sie w paru malowniczych miejscach, m.in. kootenai falls county park), a jakze (po drodze nadlatujacy za szybko z lewej strony kamien rozwalil nam przednia szybe na wysokosci lusterka, na szczescie nie na wylot), ale nie znalazlysmy zadnych
falls, czyli wodospadow. w zwiazku z powyzszym udalysmy sie do west glacier, gdzie znalazlysmy za to brame wjazdowa do glacier park, do ktorego nie mialysmy czasu wjechac:( wrocilysmy do (kupilam po drodze lokalne dvd z filmem o okolicy +pare much-przynet na ryby w ramach realizacji planu flajfiszowania w montanie, a doris skleila szybe super glue) prosto na droge do missouli. widoki piekne! po lewej -rocky mountains, po prawej -jeziora, polany, lasy i ... potworna burza, przed ktora udalo sie uciec. no, prawie.... dopadla nas w drodze z missouli do heleny - blyskawice, grzmoty - siwy dym! mialysmy coprawda dojechac dzis do yellowstone, ale nocujemy w stolicy - dziwnym, wymarlym miescie (malo sympatyczne o dosc fabrycznym, industrialnym wygladzie; nie wzbudzajace zaufania, pomimo kosciolow na kazdym niemalze rogu). kolacje zjadlysmy
w chinolu (wszystko inne albo zamkniete albo zajete z powodu swieta narodowego) i wlasnie cierpie pokolacyjne, zoladkowe katusze.


montana tak czy siak obledna!!! jesli ktos nie widzial 'rzeki zycia', polecam. nie dosc, ze cudny film, to jeszcze widoki takie, jakie dzisiaj mialam przed oczami przez caly dzien. lasy, gory, rezerwaty indian, pagorki, jeziora, rwace rzeki, strumyczki, pasace sie krowy i konie, wijace sie miedzy gorami drogi. olbrzymie przestrzenie, zielona, swieza trawa - PIEKNIE!!! (momentami nieco nawet po polsku).
az dziw, ze tak cudny stan ma tak parszywa stolice... :)
gudnajt

czwartek, 3 lipca 2008
samochodem przez stany czyli dwie baby za kierownica; dzien 1
godz. 22.19, 
motel bear creek lodge w bonners ferry (granica idaho i montany).
leze w wielkim, chyba szescioosobowym lozku, wyprysznicowana, w zasadzie najedzona i sie smaze. pokoj mamy ladny (z lazienka! fiu fiu!), ale jesli chodzi o temperature - sauna, to malo powiedziane.
z seattle wyjechalysmy ok.10 rano. zatrzymalysmy sie w cle elum na sniadanie (bajgl z krim cziz i kawa) i tankowanie paliwa, w spokane na obiadowa przekaske (ok.16) i kolejna kawe (+portret z automatu dla uwiecznienia obu nas na jednym zdjeciu), a ok. 20 dotarlysmy do bonners ferry, czyli po mojemu boni feri. jestesmy ok.100mil do tylu, jesli chodzi o plan i czas, ale
jutro (ciezki dzien) wszystko powinno sie nadrobic. a jak nie, to nie.
mamy ze soba namiot, spiwory i karimaty, ale kemping, na jaki nas skierowano w lokalnym sklepie zdecydowanie nie budzil zaufania - pare samochodow w lesie, zero wody, etc.
motel byl najlepszym wyborem. tym bardziej, ze cala zawartosc mojej kosmetyczki (+okolice kosmetyczki w walizce) zostala zdemakijazowana mleczkiem, ktore sie glupie raczylo bylo nieproszone otworzyc z powodu upalow. zeby jedno. otworzyly sie mleczka dwa, dzieki czemu moglam sobie zdemakijazowac zeby ufajdana w tej apetycznej mazi szczoteczce do zebow.
jestesmy w kazdym razie w idaho. jechalysmy prz
ez stan washington w zasadzie przez caly dzien i to naprawde niesamowite, jak zmienia sie krajobraz. na poczatku lasy (i ulewy), pozniej pustynia (chyba 100 stopni w cieniu, a ja pomimo to wdrapalam sie na szczyt wzgorza i zrobilam zdjecie metalowych pedzacych koni) i kaniony (a w kanionach-jeziora; stanelysmy pare razy na prysznic w zraszaczu do trawy - nie dalo sie wytrzymac z goraca), a na koniec pola (w lusterku widzialysmy robiaca sie wlasnie malenka trabe powietrzna). co by to jednak nie bylo - ogromne przestrzenie.
idaho poki co zalesione i rzadko zaludnione.
jutro po godzine jazdy powinnysmy znalezc sie juz w montanie. zmodyfikowalysmy nieco plan i nie zahaczamy o glacier national park, ale glowny plan, to i tak yellowstone, wiec tego sie bedziemy trzymac.
ahoj, przygodo!

motel bear creek lodge w bonners ferry (granica idaho i montany).
leze w wielkim, chyba szescioosobowym lozku, wyprysznicowana, w zasadzie najedzona i sie smaze. pokoj mamy ladny (z lazienka! fiu fiu!), ale jesli chodzi o temperature - sauna, to malo powiedziane.
z seattle wyjechalysmy ok.10 rano. zatrzymalysmy sie w cle elum na sniadanie (bajgl z krim cziz i kawa) i tankowanie paliwa, w spokane na obiadowa przekaske (ok.16) i kolejna kawe (+portret z automatu dla uwiecznienia obu nas na jednym zdjeciu), a ok. 20 dotarlysmy do bonners ferry, czyli po mojemu boni feri. jestesmy ok.100mil do tylu, jesli chodzi o plan i czas, ale

mamy ze soba namiot, spiwory i karimaty, ale kemping, na jaki nas skierowano w lokalnym sklepie zdecydowanie nie budzil zaufania - pare samochodow w lesie, zero wody, etc.
motel byl najlepszym wyborem. tym bardziej, ze cala zawartosc mojej kosmetyczki (+okolice kosmetyczki w walizce) zostala zdemakijazowana mleczkiem, ktore sie glupie raczylo bylo nieproszone otworzyc z powodu upalow. zeby jedno. otworzyly sie mleczka dwa, dzieki czemu moglam sobie zdemakijazowac zeby ufajdana w tej apetycznej mazi szczoteczce do zebow.
jestesmy w kazdym razie w idaho. jechalysmy prz

idaho poki co zalesione i rzadko zaludnione.
jutro po godzine jazdy powinnysmy znalezc sie juz w montanie. zmodyfikowalysmy nieco plan i nie zahaczamy o glacier national park, ale glowny plan, to i tak yellowstone, wiec tego sie bedziemy trzymac.
ahoj, przygodo!
środa, 2 lipca 2008
pozegnanie (no, prawie...) z seattle
godz. 0.17
jakies 25minut temu zgrilowalysmy z dorota w ogrodzie lososia, a teraz siedzimy z wypchanymi zoladkami i cos mi sie zdaje, ze jedyne, co mnie moze uratowac, to sen.
zwiedzilysmy dzisiaj pacific science center (polecam), obejrzalysmy w imax film 3D - 'wild ocean: where africa meets the sea' (rowniez polecam - przepiekne zdjecia), a wieczorem bylysmy na koncercie w benaroya hall. jeden z najlepszych koncertow, na jakich bylam w zyciu -w pierwszej polowie the punch brothers (folk/bluegrass), a w drugiej mark o'connor & hot strings trio (jazz+folk). niesamowita energia i radosc z grania, ktora udzielala sie publicznosci - smialismy sie wszyscy do dzwiekow jak glupi do sera:) kupilam w przerwie trzy plyty, a po koncercie dostalam autografy (moja kolekcja z tego wyjazdu urosla do 11 plyt).
na obiad, w ramach dbania o, ekhem, linie, zjadlam same owoce, w tym dinosaur's egg (rodzaj sliwki) i doughnut peach (brzoskwinia w ksztalcie paczka) wedle zasady, ze nowosci kulinarnych nigdy za wiele.
dzisiaj ostatni w zasadzie dzien w seattle (wylatuje stad do polski we wtorek, ale w seattle bede juz tylko z pon na wt, przed wylotem do polski), jutro ruszamy w pieciodniowa podroz samochodem przez piec stanow. plan podrozy:
seattle - spokane - columbia falls (glacier park)
columbia falls - missoula - yellowstone national park
yellowstone - grand teton national park - boise
boise - lewiston - pendleton - portland
portland - seattle
zabieramy ze soba spiwory i namiot, tak wiec co by sie nie dzialo, bedzie dobrze.
trzymajcie kciuki.
si ju sun
jakies 25minut temu zgrilowalysmy z dorota w ogrodzie lososia, a teraz siedzimy z wypchanymi zoladkami i cos mi sie zdaje, ze jedyne, co mnie moze uratowac, to sen.
zwiedzilysmy dzisiaj pacific science center (polecam), obejrzalysmy w imax film 3D - 'wild ocean: where africa meets the sea' (rowniez polecam - przepiekne zdjecia), a wieczorem bylysmy na koncercie w benaroya hall. jeden z najlepszych koncertow, na jakich bylam w zyciu -w pierwszej polowie the punch brothers (folk/bluegrass), a w drugiej mark o'connor & hot strings trio (jazz+folk). niesamowita energia i radosc z grania, ktora udzielala sie publicznosci - smialismy sie wszyscy do dzwiekow jak glupi do sera:) kupilam w przerwie trzy plyty, a po koncercie dostalam autografy (moja kolekcja z tego wyjazdu urosla do 11 plyt).
na obiad, w ramach dbania o, ekhem, linie, zjadlam same owoce, w tym dinosaur's egg (rodzaj sliwki) i doughnut peach (brzoskwinia w ksztalcie paczka) wedle zasady, ze nowosci kulinarnych nigdy za wiele.
dzisiaj ostatni w zasadzie dzien w seattle (wylatuje stad do polski we wtorek, ale w seattle bede juz tylko z pon na wt, przed wylotem do polski), jutro ruszamy w pieciodniowa podroz samochodem przez piec stanow. plan podrozy:
seattle - spokane - columbia falls (glacier park)
columbia falls - missoula - yellowstone national park
yellowstone - grand teton national park - boise
boise - lewiston - pendleton - portland
portland - seattle
zabieramy ze soba spiwory i namiot, tak wiec co by sie nie dzialo, bedzie dobrze.
trzymajcie kciuki.
si ju sun
twin peaks
godz. 10.06
duzo dzwiekow naokolo - za oknem spiewaja ptaki, przejezdzaja okazjonalne samochody, a u mnie w brzuchu burczy juz niemalze orkiestra. czas na prysznic i brekfest.
wczoraj nie pisalam, bo mi sie poprostu nie chcialo. szczerosc jest w cenie.
wyjechalysmy z doris z seattle ok.12, wrocilysmy ok.23.
glowny punkt wczorajszego programu - twin peaks, czyli w rzeczywistosci north bend i snoqualmie. na dobry poczatek odwiedzilysmy wodospady snoqualmie falls (znany widok w serialu) i mala sklepiko-galerie, prowadzona przez
jednego z czlonkow ginacego plemienia snoqualmie (kupilam plyte z muzyka regionalna - ciekawa, choc dziwna) a pozniej, dzieki pomocy pani z informacji turystycznej w north bend, ktora dala nam mape i zaznaczyla na niej co trzeba, odwiedzilysmy reszte miejsc serialowych - roadhouse, motel, szkole i inne mosty. na koniec pare zdjec w miejscu, gdzie stal slynny znak 'twin peaks, population....' (oczywiscie juz go tam nie ma, bo to czysta fikcja, choc szkoda...) i powrot do seattle. obiad (a w zasadzie kolacje) zafundowalysmy sobie meksykanski, po czym nastapil maly szoping i tyle z dzisiaj. z ciekawostek - rano podczas testu wyszlo mi, ze wiek mojego mozgu, to, bagatela, 80 lat. jak to sie czlowiek moze szybko posunac z wiekiem...
ps. przestalam sie juz ludzic, ze uda mi sie tutaj wklejac zdjecia - wyglada na to, ze pojawia sie po moim powrocie.
duzo dzwiekow naokolo - za oknem spiewaja ptaki, przejezdzaja okazjonalne samochody, a u mnie w brzuchu burczy juz niemalze orkiestra. czas na prysznic i brekfest.
wczoraj nie pisalam, bo mi sie poprostu nie chcialo. szczerosc jest w cenie.
wyjechalysmy z doris z seattle ok.12, wrocilysmy ok.23.
glowny punkt wczorajszego programu - twin peaks, czyli w rzeczywistosci north bend i snoqualmie. na dobry poczatek odwiedzilysmy wodospady snoqualmie falls (znany widok w serialu) i mala sklepiko-galerie, prowadzona przez

ps. przestalam sie juz ludzic, ze uda mi sie tutaj wklejac zdjecia - wyglada na to, ze pojawia sie po moim powrocie.
wtorek, 1 lipca 2008
turysta byc czyli spacer po seattle
godz. 0.00 (!)
jakies dwadziescia minut temu dotarlam do domu, opilam sie soku i wody, zaraz wezme prysznic, nasmaruje sie kremem od stop do glow (na dworze upal, w zwiazku z czym pojawila sie na mnie
pierwsza Spalenizna od paru lat) i ide spac. dlugi to byl, mily, dzien. duzo wrazen.
odwiedzilysmy dzisiaj z doris klub, w ktorym wystepowala nirvana, pearl jam i inne tuzy (mialam w planie kupno koszulki dla mojego wielkiego brata, ale bieda w sklepach, az piszczy) i muzeum 'music project', w ktorym obejrzec mozna glownie kolekcje gitar (od czasow powstania girary), specjalna wystawe poswiecona j.hendrixowi (ja fanka nie jestem, ale bylo to ciekawe - fragmenty gitar, ktore roztrzaskal na koncertach, dzienniki, etc.), a takze odwiedzic sale, w ktorej kazdy ma mozliwosc pograc na czym sie da, a nawet nagrac to wydarzenie artystyczne na plyte.
zaraz obok 'music project', znajduje sie science fiction museum, ktore rowniez zwiedzilysmy - historia filmu w zasadzie, a przy okazji wiele autentycznych eksponatow z diuny, terminatorow czy innych gwiezdnych wojen (byl rowniez jeden polski plakat!
odyseja kosmiczna 2001). poza muzeami wjechalysmy rowniez na czubek space nero (= space needle - znak charakterystyczny seattle; swietny widok z gory - panorama miasta) i zaliczylysmy trase z przewodnikiem smiesznym lodko-samochodem (ride with ducks). kierowca wariat, zabawna muzyka, a przy tym dziwaczny pojazd (najpierw jezdzi po miescie, a potem wjezdza na lake union i staje sie lodzia) - polecam. zobaczylysmy panorame seattle z poziomu wody, a takze m.in.dom, w ktorym krecony byl film 'bezsennosc w seattle' (dom jest obecnie na sprzedaz - 2.5 mln dolarow). po tych wszystkich atrakcjach wrocilysmy do scislego centrum, zjadlysmy bardzo osobliwe hot-dogi (kielbasa z kurczaka, szpinak, feta, kiszona kapusta, cheddar, keczup...) i poszlysmy do kina na 'wall-e' disney'a. uroczy film, a glowny bohater, robot, przeslodki.
aha, na obiad poszlysmy na pike place market, gdzie obie zjadlysmy pacific bisque chowder - PYCHA!!!! zupa z lososiem, krewetkami, kalmarami, bazylia i odrobina pomidora. mniam!!!
ide spac. jutro kolejny dzien eksplorowania okolic.
ps. zapomnialam napisac, ze na alasce, w skagway, w ktorym mieszka ok.1800 osob spotkalam na ulicy trojke polakow typu fura, skora i komora. niebywale. polacy sa naprawde wszedzie.
jakies dwadziescia minut temu dotarlam do domu, opilam sie soku i wody, zaraz wezme prysznic, nasmaruje sie kremem od stop do glow (na dworze upal, w zwiazku z czym pojawila sie na mnie

odwiedzilysmy dzisiaj z doris klub, w ktorym wystepowala nirvana, pearl jam i inne tuzy (mialam w planie kupno koszulki dla mojego wielkiego brata, ale bieda w sklepach, az piszczy) i muzeum 'music project', w ktorym obejrzec mozna glownie kolekcje gitar (od czasow powstania girary), specjalna wystawe poswiecona j.hendrixowi (ja fanka nie jestem, ale bylo to ciekawe - fragmenty gitar, ktore roztrzaskal na koncertach, dzienniki, etc.), a takze odwiedzic sale, w ktorej kazdy ma mozliwosc pograc na czym sie da, a nawet nagrac to wydarzenie artystyczne na plyte.
zaraz obok 'music project', znajduje sie science fiction museum, ktore rowniez zwiedzilysmy - historia filmu w zasadzie, a przy okazji wiele autentycznych eksponatow z diuny, terminatorow czy innych gwiezdnych wojen (byl rowniez jeden polski plakat!


ide spac. jutro kolejny dzien eksplorowania okolic.
ps. zapomnialam napisac, ze na alasce, w skagway, w ktorym mieszka ok.1800 osob spotkalam na ulicy trojke polakow typu fura, skora i komora. niebywale. polacy sa naprawde wszedzie.
niedziela, 29 czerwca 2008
krotki trening na glodniaka

jestem w seattle, co znaczy, ze przygoda na alasce oficjalnie dobiegla konca.
do vancouver przybilismy dzisiaj ok.7.30 i juz 40minut pozniej bylam na brzegu (zapisalam sie na express walk off). wszystko bylo coprawda o tej porze zamkniete, poza starbucksem przy robson street, gdzie kupilam kanapke na potem i moje tradycyjne caramel frappuccino. z kawa w reku uskutecznilam spacer w strone stanley park, gdzie zaplanowalam zwiedzenie akwarium oraz przystanek przy totemach. plan calkiem przyjemny, ale jak zwykle z realizacja gorzej. napatoczyla mi sie po drodze wypozyczalnia rowerow i nie moglam sobie odmowic przyjemnosci pojezdzenia na dwukolowcu (uwielbiam!!!). pare kwitkow do wypelnienia i 5 minut pozniej siedzialam juz na

przepocona, usmiechnieta i lekko wyglodniala oddalam rower i

gudnajt
ps. vancouver bardzo ladne. w centrum duzo wiezowcow, wszystko zadbanem czyste. sprawia wrecz wrazenie ekskluzywnego, o nieco europejskim charakterze.
ps.2. dodalam kolejne zdjecia do poprzednich wpisow.
sobota, 28 czerwca 2008
ostatni dzien na morzu
godz. 18.29
dzien lenia. zasnelam wczoraj ok.0.30, obudzilam sie dzisiaj o 10. wysluchalam komunikatu kapitania o solidnej mgle i zwiazanej z tym zmianie trasy, umylam zeby, poszlam na pogadanke o podatkach i cle przy wplywaniu do vancouver (pomimo pogadanki wciaz nie rozumiem NIC), zjadlam sniadanio-obiad o 12, wrocilam do kajuty, siadlam na lozku i ... obudzilam sie przed 16. ekhem...
wyszlam na poklad, a tu, lejdis end dzentelmen, slonce na calego. jestesmy juz w kanadzie. woda niebiesciutka, wszystko sie mieni, w vancouver ponoc 30 stopni. no ladne kwiatki. chwila nieuwagi i trzeba zamienic trzy bluzki, polar, goretex, dlugie spodnie i cieple buty na koszulke, krotkie spodenki i sandaly. zjadlam obiad wlasciwy, wypilam kawe, wrocilam do kajuty, wzielam wlasnie 'poranny' prysznic i wracam na gore. lekki wiatr, slonce, woda - czego chciec wiecej. mam pod pacha atlas drogowy national geographic, co oznaczac moze tylko jedno - planowanie podrozy przez piec stanow, ktora uskutecznie juz za dni pare. washington-idaho-montana-wyoming-oregon-washington. moj wielki mozg podpowiada mi, ze bedzie z tego calkiem fajna przygoda.
ps. jesli czyta te moje wypociny ktokolwiek z banku pekao, bardzo prosze o odblokowanie mojej karty kredytowej. wiem, ze zapomnialam zglosic, ze bede jej uzywac w stanach i kanadzie i milo mi, ze ze wzgledow bezpieczenstwanie pozwalacie mi jej uzyc, ale, na litosc, to zdecydowanie JA!!!!
ps.2. na wypadek, gdybym juz dzis nie pisala - jutro rano ok.8 powinnam stac juz na brzegu, w vancouver, a wieczorowa pora byc z powrotem w seattle.
godz. 23.34
nawdychalam sie swiezego, kanadyjskiego, morskiego powietrza, przeczytalam spory kawalek 'into the wild', przebieglam 2km, uzupelnilam zawartosc odtwarzacza mp3 o alaskowe sentymentalne gnioty, rozpisalam plan podrozy nastepnej, obejrzalam kawalek pozegnalnego szou (rzadko sie to zdarza, ale usmialam sie na wystepie komika! - david naster) i prawie sie spakowalam. jutro ok.7.30 schodze ze statku.
dziwna sprawa, taki rejs (tego typu rejs, znaczy sie; nie mam nic przeciwko plywaniu jako plywaniu, ale nie w takim stylu) - naprawde nie moja para kaloszy, ale milo bylo sprobowac.
a teraz czas na kolejny kawalek swiata...
ps. wlasnie dostalam maila od cioci - moje opisy blogowe zainspirowaly ja do podrozy - juz w lipcu rusza na alaske! ha!
dzien lenia. zasnelam wczoraj ok.0.30, obudzilam sie dzisiaj o 10. wysluchalam komunikatu kapitania o solidnej mgle i zwiazanej z tym zmianie trasy, umylam zeby, poszlam na pogadanke o podatkach i cle przy wplywaniu do vancouver (pomimo pogadanki wciaz nie rozumiem NIC), zjadlam sniadanio-obiad o 12, wrocilam do kajuty, siadlam na lozku i ... obudzilam sie przed 16. ekhem...
wyszlam na poklad, a tu, lejdis end dzentelmen, slonce na calego. jestesmy juz w kanadzie. woda niebiesciutka, wszystko sie mieni, w vancouver ponoc 30 stopni. no ladne kwiatki. chwila nieuwagi i trzeba zamienic trzy bluzki, polar, goretex, dlugie spodnie i cieple buty na koszulke, krotkie spodenki i sandaly. zjadlam obiad wlasciwy, wypilam kawe, wrocilam do kajuty, wzielam wlasnie 'poranny' prysznic i wracam na gore. lekki wiatr, slonce, woda - czego chciec wiecej. mam pod pacha atlas drogowy national geographic, co oznaczac moze tylko jedno - planowanie podrozy przez piec stanow, ktora uskutecznie juz za dni pare. washington-idaho-montana-wyoming-oregon-washington. moj wielki mozg podpowiada mi, ze bedzie z tego calkiem fajna przygoda.
ps. jesli czyta te moje wypociny ktokolwiek z banku pekao, bardzo prosze o odblokowanie mojej karty kredytowej. wiem, ze zapomnialam zglosic, ze bede jej uzywac w stanach i kanadzie i milo mi, ze ze wzgledow bezpieczenstwanie pozwalacie mi jej uzyc, ale, na litosc, to zdecydowanie JA!!!!
ps.2. na wypadek, gdybym juz dzis nie pisala - jutro rano ok.8 powinnam stac juz na brzegu, w vancouver, a wieczorowa pora byc z powrotem w seattle.
godz. 23.34
nawdychalam sie swiezego, kanadyjskiego, morskiego powietrza, przeczytalam spory kawalek 'into the wild', przebieglam 2km, uzupelnilam zawartosc odtwarzacza mp3 o alaskowe sentymentalne gnioty, rozpisalam plan podrozy nastepnej, obejrzalam kawalek pozegnalnego szou (rzadko sie to zdarza, ale usmialam sie na wystepie komika! - david naster) i prawie sie spakowalam. jutro ok.7.30 schodze ze statku.
dziwna sprawa, taki rejs (tego typu rejs, znaczy sie; nie mam nic przeciwko plywaniu jako plywaniu, ale nie w takim stylu) - naprawde nie moja para kaloszy, ale milo bylo sprobowac.
a teraz czas na kolejny kawalek swiata...
ps. wlasnie dostalam maila od cioci - moje opisy blogowe zainspirowaly ja do podrozy - juz w lipcu rusza na alaske! ha!
piątek, 27 czerwca 2008
w strugach deszczu
godz. nie mam pojecia, ktora - chyba jakos po 14tej
za oknem deszcz - leje, leje i przestac nie chce. jako ze leje, jest tez mgla i choc jestesmy wciaz na alasce (od wczoraj do niedzieli rano non-stop na wodzie), nic juz nie widac. nie moglam sie dzisiaj zwlec z lozka - smutek i nostalgia. wcale, a wcale mi sie to nie podoba, ze juz stad odplywam. wlaczylam sobie, lezac w lozku, okno (nie mam prawdziwego okna, ale w telewizorze jest program, na ktorym pokazany jest widok z mostka kapitanskiego - moj kontakt z rzeczywistoscia:)) i chyba, szczerze mowiac, znow sie poloze. nie dosc, ze pada to jeszcze calkiem buja - chodze przez to jak pijana i troche mnie juz zaczyna mdlic (to tez wina jedzenia, ktore jest coraz bardziej niedobre, nieswieze i przesolone). najlepiej byloby zasnac na dwa dni i obudzic sie w niedziele w vancouver. albo poprostu stad nie wyjezdzac.
ps. apdejt sytuacyjny: godz. 18.03, kryzys zazegnany. przestalo bujac (a bujalo solidnie!). przelezalam dwie godziny w lozku i jestem znow wsrod zywych. postanowilam tez przestac jesc - chyba lepiej sie troche przeglodzic, niz umrzec z zatrucia. pogoda za burta wciaz kiepska, choc juz nie ulewnie. siedze na szostym deku, obrabiam swoja najnowsza produkcje filmowa o alasce i przez porecz ogladam tlumy poprzebierane w suknie balowe (glownie szaty indyjskie - niebywaly to stroj na wakacjach alaskowych...). zdjecia, zdjecia, zdjecia. statek wie, jak wyciagnac od ludzi pieniadze.
na oslode - zachod slonca na alasce (jesli sie wczyta).
za oknem deszcz - leje, leje i przestac nie chce. jako ze leje, jest tez mgla i choc jestesmy wciaz na alasce (od wczoraj do niedzieli rano non-stop na wodzie), nic juz nie widac. nie moglam sie dzisiaj zwlec z lozka - smutek i nostalgia. wcale, a wcale mi sie to nie podoba, ze juz stad odplywam. wlaczylam sobie, lezac w lozku, okno (nie mam prawdziwego okna, ale w telewizorze jest program, na ktorym pokazany jest widok z mostka kapitanskiego - moj kontakt z rzeczywistoscia:)) i chyba, szczerze mowiac, znow sie poloze. nie dosc, ze pada to jeszcze calkiem buja - chodze przez to jak pijana i troche mnie juz zaczyna mdlic (to tez wina jedzenia, ktore jest coraz bardziej niedobre, nieswieze i przesolone). najlepiej byloby zasnac na dwa dni i obudzic sie w niedziele w vancouver. albo poprostu stad nie wyjezdzac.
ps. apdejt sytuacyjny: godz. 18.03, kryzys zazegnany. przestalo bujac (a bujalo solidnie!). przelezalam dwie godziny w lozku i jestem znow wsrod zywych. postanowilam tez przestac jesc - chyba lepiej sie troche przeglodzic, niz umrzec z zatrucia. pogoda za burta wciaz kiepska, choc juz nie ulewnie. siedze na szostym deku, obrabiam swoja najnowsza produkcje filmowa o alasce i przez porecz ogladam tlumy poprzebierane w suknie balowe (glownie szaty indyjskie - niebywaly to stroj na wakacjach alaskowych...). zdjecia, zdjecia, zdjecia. statek wie, jak wyciagnac od ludzi pieniadze.
na oslode - zachod slonca na alasce (jesli sie wczyta).

litosci...
godz. 22.05
kolejny kryzys zazegnany, ale tylko i wylacznie dzieki lezeniu i aviomarinowi. po chwily ciszy statek znow zaczal sie kolysac, a kolysanie przerodzilo sie w bujanie na calego - z lewej na prawa, z gory na dol. promenada oficjalnie zamknieta z uwagi na silny wiatr i zacinajacy deszcz, statek usichl - chyba wszyscy zalegli w lozkach czy innych ubikacjach - witamy na morzu.
znow na szczescie sie uspokoilo i mam nadzieje, ze tak juz zostanie.
porozmawialam sobie przed chwila z pania, ktora sprzata moja kajute (przemila pani, pamieta, jak mam na imie, dzwoni, pyta, czy wszystko ok - uroczo), skonczylam film o alasce, a teraz chyba skocze na ostatni dek po sucha bulke.
si ju lejter
kolejny kryzys zazegnany, ale tylko i wylacznie dzieki lezeniu i aviomarinowi. po chwily ciszy statek znow zaczal sie kolysac, a kolysanie przerodzilo sie w bujanie na calego - z lewej na prawa, z gory na dol. promenada oficjalnie zamknieta z uwagi na silny wiatr i zacinajacy deszcz, statek usichl - chyba wszyscy zalegli w lozkach czy innych ubikacjach - witamy na morzu.
znow na szczescie sie uspokoilo i mam nadzieje, ze tak juz zostanie.
porozmawialam sobie przed chwila z pania, ktora sprzata moja kajute (przemila pani, pamieta, jak mam na imie, dzwoni, pyta, czy wszystko ok - uroczo), skonczylam film o alasce, a teraz chyba skocze na ostatni dek po sucha bulke.
si ju lejter
czwartek, 26 czerwca 2008
czas na western

nie wiem, jak to sie dzieje, ale codziennie od poczatku tego pobytu w stanach zaliczam wieczorem kompletny nokaut spaniowy. ok.20/21 scina mnie z nog, wiotczeja mi wszystkie miesnie i zaczynam plesc trzy po trzy (to akurat nic dziwnego...). jestem w tej chwili w trakcie walki o jeszcze chwile w krainie zywych. po calym dniu wolnym w skagway na statek wtarabanilam sie z powrotem ok.20 i zejde znow na lad dopiero za dwa dni. niestety juz nie na alasce. jest mi tak smutno, ze az trudno uwierzyc. moglabym tu zostac juz dzis, jak babcie kocham. chyba jeszcze zadne miejsce tak mnie nie
chwycilo w garsc.
dzisiaj rano spedzilam trzy godziny w pociagu, podrozujac w strone terytorium yukon slynna koleja starej daty (pamiatka po goraczce zlota; kolej zostala zbudowana miedzy 1898 a 1900r. i laczyla skagway, ktore mialo dojscie do oceanu z whitehorse, yukon, majace dostep do rzek na obszarach wydobycia zlota), white pass & yukon route. widoki piekne, jak sie mozna domyslac. pociag wspinal sie po tajemniczych, granitowo-lekko zielono-lysych gorach alaskowych (widzialam trzy kozy, jakas chyba tutejsza odmiana), przejezdzajac przez drewniane mosty, balansujac nad przepasciami. zrobilam pare zdjec, a polowe drogi powrotnej przespalam. wstyd... ale co poradze, ze odglos pociagu dziala na mnie jak tabletka na sen. starosc to chyba, spojrzmy prawdzie w oczy. wrocilam na statek po 12, zjadlam obiad, przepakowalam plecak i wyruszylam na wycieczke kolejna, tym razem z lukim. w centrum skagway wypozyczylismy samochod terenowy i dawaj w droge!
pojechalismy rownolegle do trasy pociagu, w strone yukon, wkraczajac przy okazji w pewnym momencie na terytorium kanady (pojawil sie dzieki temu w moim pasz
porcie stempelek 'skagway, alaska' - rarytas dla podroznika!:)). zimno dzisiaj bylo jak diabli, a do tego wietrznie, ale nie ma tego zlego - wiatr rozwial chmury i popoludniu bylo calkiem momentami slonecznawo. wiem, ze pisalam to juz chyba zylion razy, ale napisze jeszcze raz - jak tu jest pieknie... niby zlowrogo i groznie, niby surowo, a tak wyjatkowo i magicznie. kiedys ktos powiedzial, ze nowy jork, to nie tylko miasto, ale tez stan umyslu. zmieniam to stwierdzenie na: alaska, to stan umyslu. cisza i spokoj. przestrzen i wolnosc. przejechalismy z lukim (ja prowadzilam - super wygodny samochod), sluchajac lokalnych plyt i lokalnego radia, kawalek drogi w strone yukonu, a wracajac do skagway zboczylismy na chwile i poeksplorowalismy drogi lesne, ukryte (dojechalismy wrecz 'na koniec swiata'; dalej byly tylko smoki - koniec drogi w buszu). rwace strumienie, snieg, jeziora i
wszedzie obecne gory. szkoda, ze na samochod i porzadne ogladanie terenu czas byl tylko dzis...


samo skagway urocze! czas stanal tutaj w miejscu, czulam sie jak na planie filmowym jakiegos westernu. wiadomo, ze wiele rzeczy pojawia sie na potrzeby turystow, ale same budynki i charakter wyjatkowy i chyba prawdziwy. chcialabym przyjechac kiedys do jakiegos tego typu miasteczka, ale bez turystow tym razem. zwiedzilam, co sie da, obfotografowalam okolice i tyle mnie tam bylo. jestesmy znow na statku...
oj, alasko, alasko...

środa, 25 czerwca 2008
hrabina w krainie czarow

za burta olbrzymi lodowiec, woda, niebieskie kry, foki. zdarzyl sie tez na brzegu jeden czarny niedzwiedz, grizzli, a wczesniej pare wielorybow. chmury rozwial wiatr, po raz pierwszy od poczatku rejsu widze slonce. naokolo cisza. siedzialam na dworze przez ponad dwie godziny, az od nadmiaru tlenu kompletnie mnie zmoglo na sen. nie spie coprawda, ale musialam wyciagnac nogi i slucham wlasnie nowo kupionej cudnej plyty lokalnego pana. jak tu jest pieknie... nie wiem dokladnie jak, ale alaska oczarowala mnie kompletnie. spokoj tego miejsca, sila wewnetrzna, wielkie przestrzenie. moge sluchac tej ciszy w nieskonczonosc. nie ma dwoch zdan, to zdecydowanie poczatek mojej znajomosci z ta czescia swiata. jeszcze tu wroce i mam nadzieje, ze nie raz.
przybilismy dzisiaj o 6.15 rano do kolejnego portu - tym razem juneau, stolicy


z siatka pelna dziel sztuki udalam sie do slynnego red dog saloon, gdzie na scianie, oprocz licznych wypchanych zwierzat i pamiatek z czasow goraczki zlota, wisi w gablocie bron wyatta earp'a. zrobilam pare zdjec, kupilam plyte briana gale'a, lokalnego artysty folkowego, ktory, jak sie dowiedzialam, spiewa w tym saluuunie codziennie, i dalej w droge. przeszlam ogolnie rzecz biorac znaczna czesc miasta. zwiedzilam tez juneau-douglas city museum (historia miasta od momentu jego powstania, wiele rekwizytow 'z epoki' - ubrania eskimosow, przyrzady rybackie, lokalne wyroby - bizuteria z koralikow, wszystko, co sie da zrobic z drewna - drewno to glowny tutaj surowiec; mozna tez bylo w jednym miejscu poglaskac futro roznych zwierzat - najmilszy w dotyku byl, absurdalnie, grizzly!), alaska state museum (historia alaski, sporo totemow, wyrobow drewnianych - dominuja na nich ornamenty rybne, ubrania, pamiatki z kopalni, przyrzady latarnicze, pamiatki po rosjanach na alasce + wystawa zdjec lokalnych fotografow, a takze spora kolekcja wyrobow plemion alaski: aleutow, atabaskow, eskimosow i indian polnocnego wybrzeza). udalo mi sie tez znalezc sklep muzyczny, gdzie po milej rozmowie ze sprzedawca kupilam dwie plyty. pierwsza - libby roderick z anchorage, o ktorej czytalam jeszcze w polsce i ktorej cokolwiek chcialam kupic. druga plyta, to wyrob lokalny z juneau - 'letters to myself' scotta h.millera. poprosilam sprzedawce o jakies folkowe sentymentalne gnioty - wybral te plyte, powiedzial, ze jak na mnie patrzy, ta bedzie idealna i mial racje (scott jest, nota bene, mezem jego bylej

samo juneau urocze. domy, tak jak w ketchikan, kolorowe i drewniane. uliczki raczej waskie, male. wiele pozostalosci, pamiatek po gornikach. naokolo gory pokryte sniegiem. w miescie mieszka ok.30000 ludzi - calkiem 'duzo' jak na stolice tak 'malego' stanu:) wszystko ma tutaj dusze, swoj jedyny i niepowtarzalny charakter. jesli tylko ktokolwiek z was bedzie mial kiedykolwiek okazje tu przyjechac, nie zastanawiajcie sie ani przez moment. zanim to jednak nastapi, moge zaoferowac zainteresowanym wspolne ogladanie zdjec przy dzwiekach alaskowych bardow po moim powrocie. zdjec mam juz 700, a to nawet nie polowa podrozy - bedzie co ogladac.
ide cos zjesc i poszukac wielorybow.
ps. albo zwariowalam albo juneau sie rusza. cos mi mowi, ze raczej to pierwsze... przez caly cz

godz.21.45
przez ponad godzine chodzilam po pokladzie, robiac zdjecia zachodu slonca. wieloryby pokazaly sie dwa, ale bardzo daleko. co jednak jest typowym moim szczesciem (ech...) - ledwie zeszlam z pokladu, zeby cos zjesc i napic sie herbaty, ponoc bardzo blisko statku przeplynely cztery orki, z czego dwie wyskoczyly z wody. chyba sie zastrzele.
ps. udalo mi sie zamiescic pare zdjec w poprzednich wpisach.
juneau i skagway wg pascala '99
JUNEAU
Niezwykle, tetniace zyciem miasto nie przypomina zadnej z innych stolic stanowych. Dostac się tu można tylko statkiem lub samolotem. Wyjatkowo malowniczo wygladaja budynki polozone tuz nad kanalem gastineau. W zalesione wzgorza na horyzoncie wcinaja się strome, waskie drogi. Dzieje miasta sa splecione z poszukiwaniem zlota. W 1880r. Dwaj poszukiwacze – jednym z nich był niejaki joe juneau – jako pierwsi znalezli na alasce ten szlachetny kruszec. Odkrycia dokonali w lesienad brzegami kanalu gastineau. Ich oboz, nazwany gold creek (zloty potok), szybko się rozrastal. Az do zamkniecia ostatniej kopalni w 1944r. miasto zajmowalo pierwsze miejsce na swiecie wśród osrodkow wydobywajacych niskokaratowa rude. Plaska powierzchnie w juneau, poczawszy od centrum az po lotnisko, pokrywa wybrana z kopaln ziemia.
SKAGWAY
Najdalej na polnoc wysuniety przystanek przy marine highway, powstalo z dnia na dzien w 1897r. jako zaplecze handlowe dla poszukiwaczy zlota wyruszajacych w mordercza, 500-milowa wyprawe do klondike. W ciagu trzech miesiecy skagway rozroslo się do 20-tysiecznego miasta, nekanego chorobami i przestepczoscia, nazywanego ‘pieklem ziemi’. Chlubilo się ponad 70 barami i setkami prostytutek, a wladze sprawowaly w nim gangi przestepcze, w tym ludzie jeffersona ‘soapy’ smitha, który zaslynal jako oszust wyludzajacy zloto od naiwnych poszukiwaczy. W 1899r. dobiegla co prawda konca goraczka zlota, ale już rok pozniej powstala linia kolejowa biala przelecz jukon ze skagway do whitehorse, stolicy jukonu, zapewniajac miastu przetrwanie. Osmiuset szesnastu mieszkancow dolozylo wszelkich staran, by zachowac miasto w pierwotnym ksztalcie. Efekty tych wysilkow można ogladac w gold rush national historic park w klondike. Latem zawijaja tu az trzy statki wycieczkowe dziennie, by podziwiac to miejsce. Od polowy wrzesnia do maja prawie wszystko jest jednak pozamykane i miasto jest znacznie spokojniejsze.
Niezwykle, tetniace zyciem miasto nie przypomina zadnej z innych stolic stanowych. Dostac się tu można tylko statkiem lub samolotem. Wyjatkowo malowniczo wygladaja budynki polozone tuz nad kanalem gastineau. W zalesione wzgorza na horyzoncie wcinaja się strome, waskie drogi. Dzieje miasta sa splecione z poszukiwaniem zlota. W 1880r. Dwaj poszukiwacze – jednym z nich był niejaki joe juneau – jako pierwsi znalezli na alasce ten szlachetny kruszec. Odkrycia dokonali w lesienad brzegami kanalu gastineau. Ich oboz, nazwany gold creek (zloty potok), szybko się rozrastal. Az do zamkniecia ostatniej kopalni w 1944r. miasto zajmowalo pierwsze miejsce na swiecie wśród osrodkow wydobywajacych niskokaratowa rude. Plaska powierzchnie w juneau, poczawszy od centrum az po lotnisko, pokrywa wybrana z kopaln ziemia.
SKAGWAY
Najdalej na polnoc wysuniety przystanek przy marine highway, powstalo z dnia na dzien w 1897r. jako zaplecze handlowe dla poszukiwaczy zlota wyruszajacych w mordercza, 500-milowa wyprawe do klondike. W ciagu trzech miesiecy skagway rozroslo się do 20-tysiecznego miasta, nekanego chorobami i przestepczoscia, nazywanego ‘pieklem ziemi’. Chlubilo się ponad 70 barami i setkami prostytutek, a wladze sprawowaly w nim gangi przestepcze, w tym ludzie jeffersona ‘soapy’ smitha, który zaslynal jako oszust wyludzajacy zloto od naiwnych poszukiwaczy. W 1899r. dobiegla co prawda konca goraczka zlota, ale już rok pozniej powstala linia kolejowa biala przelecz jukon ze skagway do whitehorse, stolicy jukonu, zapewniajac miastu przetrwanie. Osmiuset szesnastu mieszkancow dolozylo wszelkich staran, by zachowac miasto w pierwotnym ksztalcie. Efekty tych wysilkow można ogladac w gold rush national historic park w klondike. Latem zawijaja tu az trzy statki wycieczkowe dziennie, by podziwiac to miejsce. Od polowy wrzesnia do maja prawie wszystko jest jednak pozamykane i miasto jest znacznie spokojniejsze.
wtorek, 24 czerwca 2008
koniec dnia

zeszlam wlasnie z otwartego pokladu. za ciemno juz na zdjecia (choc i tak w miare jasno jak na noc - witamy na alasce), a do tego zrobilo sie naprawde zimno. na statku odbywa sie wlasnie konkurs karaoke, w kasynie ostry hazard, w restauracjach tlumy, a za burta cud natury. nie jeden.
jakies 20 minut temu widzialam dwa stada wielorybow. jak na moje oko, ok.10/11 stworow, z czego wiele naprawde uprzejmych. jeden raczyl byl sie tuz kolo mnie przeciagnac, wyciagajac na powierzchnie caly swoj grzbiet. dwa albo trzy pokazaly swoja pletwe, ale bez pospiechu. zakrolowal jednak jegomosc (lub jegomoscia - nie wiem, jaka plec) chyba najbardziej ciekawy wygladu swiata z naszej perspektywy - wystawil glowe i kawalek tulowia, zgarnal do pyska pol zatoki i wrocil do siebie.
plakac mi sie naprawde chce ze wzruszenia, jak to wszystko ogladam.
swiat jest wystarczajaco piekny bez naszych poprawek i 'ulepszen'.
ide spac. strasznie szybko padam tutaj wieczorami - byc moze z nadmiaru swiezego powietrza (absurd - NADMIAR swiezego powietrza?!). dzisiaj jednak spalam malo, a jutro pobudka o podobnej porze. ustalilismy juz, ze jestem na emeryturze, tak wiec trzeba sie z tym pogodzic i oszczedzac... :)
prognozy pogody na jutro w juneau i srode w skagway bardzo dobre - slonce!!! oby sie sprawdzilo.
gudnajt
na wodzie i z powietrza, w deszczu i we mgle - sila przyrody

leze na lozku w swojej kajucie i sie susze. nie jest to moze wymarzona pogoda wakacyjna - zalatuje londynem - szaro i deszczowo, ale pomimo to alaska jest jednym z bardziej magicznych miejsc, jakie widzialam w zyciu.
pisalam, ze tego typu rejs nie jest moja para kaloszy. mysle, ze to tak, jakby ci ktos przez tydzien machal przed nosem cukierkiem, ale nigdy tak naprawde nie dal go zjesc. plyniemy od wczoraj przez inside passage (udalo mi sie zobaczyc albo wieloryba albo orke - wypielo sie toto, pokazalo grzbiet, pletwe i prawie glowe), ale tak by sie chcialo byc w srodku tego wszystkiego, uciec ze statku (uciec przy tym od wszystkich zbednych atrakcji; traktuje ten rejs glownie jako mozliwosc dostania sie na polnoc) i przejsc z alaska na 'ty'.
przybilismy do portu w ketchikan o 6 rano (w nocy kolejna zmiana czasu - godzina w tyl). wzielam prysznic, zjadlam trzy nalesniki z syropem klonowym, zabralam z restauracji troche owocow i ok.7 zeszlam na lad. statek daje mozliwosc wykupienia wycieczek tematycznych, ale zignorowalam to kompletnie - narzut 2000% - i postanowilam sama zorganizowac sobie dzien. jakies 10 minut pozniej zupelnie od niechcenia spytalam sie przyportowych chlopakow, za ile i o ktorej moglabym z nimi poleciec nad misty fjords. krotkie pytanie, krotka odpowiedz, od razu


misty fjords national monuments, wyrzezbione przez lodowiec miliony lat temu, to 2,3 milionow akrow ziemi. fjordy, granitowe sciany, wzniesienia prawie calkowicie pokryte drzewami (rain forest), wodospady, jeziora, wyspy. dom dla orlow (biale oraz bold eagles - widzialam dwa!), czarnych niedzwiedzi (dochodza do 3,5 metra wysokosci!), wielorybow, jeleni, lososiow. sa tez foki, orki (widzialam chyba jedna). przepieknie!!! szkoda tylko, ze padalo i bylo mgliscie - w sloncu musi dopiero zapierac dech! choc obszar fjordow olbrzymi, z samolotu moze wydawac sie w miare do ogarniecia. do czasu. w polowie drogi wyladowalismy na 10minut na wodzie w jednej z zatok - rozmiar drzew, wzniesien naprawde przypomina, ze jestesmy tak naprawde niczym w porownaniu ze swiatem.
do portu wrocilam przed 12, a ze dobrze nam sie rozmawialo z 'kierowniczka' (pytala, co to takiego 'poland' i gdzie to jest:)), podwiozla mnie prosto pod totem heritage center. centrum to, to nic innego, jak muzeum totemow z XIXwieku, w ktorym jest ich ok.30,

alaska jest niesamowita. inna niz cokolwiek, co do tej pory widzialam. dzika, potezna, pozornie spokojna, tajemnicza, narzucajaca swoje prawa. gdybym tylko mogla zaszyc sie w srodku...
popoludnie statkowe spedzilam z jankiem i henkiem, polskimi czlonkami big-bandu, ktorzy pokazali mi czesc statku niedostepna dla pasazerow (polak potrafi - przypielam sobie na potrzeby kamer statkowych cudza plakietke pracownicza) i z ktorymi pogralam w ping-ponga z widokiem na wode. zdjec na blog nie wcisne ze statku- potwierdzilo sie moje przypuszczenie o zbyt slabej sieci; blagam o cierpliwosc - jesli nie uda sie na alasce, wstawie wszystko po powrocie do seattle.
ide cos zjesc.
baj
ps. wdalam sie w kilka rozmow w galeriach, muzeach i sklepach. zabawni, rozmowni, przemili lokalni ludzie.
alaska i ketchikan wg pascala z 1999r.
ALASKA
Aura tajemniczej, nieujarzmionej potegi otaczajacej alaske zawarta jest juz w jej nazwie. Wywodzi się ona od slowa ‘alayeska’, które w jezyku atabaskow oznacza ‘wielka ziemie na zachodzie’. Wyobraznia podsuwa niezwykle obrazy, ale rzeczywistosc przekracza najsmielsze oczekiwania. To kraina olbrzymich pol lodowych, rozleglej tundry, utworzonych przez lodowiec wawozow, bujnych lasow, glebokich fiordow i ciagle czynnych wulkanow. Dzika przyroda, gdzie indziej zagrozona, tu osiaga pelnie rozkwitu. Nie naleza do rzadkosci niedzwiedzie grizzly mierzace do 3,5 m wysokosci. Zdarza się, ze ruch uliczny w centrum anchorage zaklocaja losie. Nocami daje się slyszec wycie wilkow. Ponad drzewami szybuja bieliki amerykanskie, a w gore strumieni wedruja dwudziestoparokilogramowe lososie.
Na terytorium alaski można znalezc najdalej na zachod i na polnoc wysuniete punkty usa. (...) Olbrzymi obszar stanu jest dwukrotnie wiekszy od obszaru teksasu, a jego linia brzegowa dluzsza niż linia brzegowa reszty kraju. Niemal wszystkie (z wyjątkiem trzech) najwyzsze szczyty gorskie ameryki polozone sa wlasnie tutaj, a powierzchnia tylko jednego z lodowcow jest dwukrotnie wieksza od obszaru walii.
Ten olbrzymi stan zamieszkuje jednak zaledwie 570000 ludzi (dane z 1999r.). można powiedziec, ze im wiecej tutejszych zim się przezylo, tym bardziej jest się alaskaninem. Alaska, często nazywana ‘last frontier’ (ostatnia rubieza), pod wieloma wzgledami przypomina XIX-wieczny dziki zachod – nie zmierzona, nie zagospodarowana kraine, gdzie każdy mogl zagarnac dla siebie troche ziemi i zyc, jak mu się podobalo.
Alaska to najwczesniej zaludniony obszar obu ameryk.
Alaska poludniowo-wschodnia, znana także jako inside passage, nie sklada się z tak rozleglych przestrzeni jak wnetrze kraju, jednak fiordy, gory, lodowce i geste lasy iglaste mogą konkurowac z uroda tamtych terenow. Tutejsza ludnosc, zamieszkujaca w przepieknej scenerii, utrzymuje się z wyrebu drzew, rybolowstwa i turystyki. Polozone najdalej na poludnie miasto ketchikan szczyci się bogatym dziedzictwem tubylczej kultury. Wysuniete najdalej na polnoc skagway wciąż oddycha atmosfera ery goraczki zlota.
KETCHIKAN
Jedyna miejscowosc na wyspie revillagigedo, 500 mil na polnoc od seattle, chce uchodzic za ‘pierwsze miasto’ alaski. Biali osadnicy dotarli do ketchikan na poczatku lat 80. XIX wieku. W 1886r. Otwarto pierwsza z kilkunastu fabryk konserw rybnych w tej, jak ja pozniej nazwano, ‘lososiowej stolicy swiata’. Strzeliste cedry, swierki sitkajskie i choiny, niegdys uzywane przez tlinglitow jako surowiec do budowy domow i rzezbienia totemow, znalazly się w tartakach. Nie inwestuje się już w rybolowstwo i przemysl drzewny, a od czasu zamkniecia w 1997r. Przestarzalej, olbrzymiej papierni, gospodarka regionu jest malo stabilna.
W czwartym pod względem wielkosci miescie stanu rocznie spada najwiecej deszczu: opady wynosza tu ponad 4100mm.
Aura tajemniczej, nieujarzmionej potegi otaczajacej alaske zawarta jest juz w jej nazwie. Wywodzi się ona od slowa ‘alayeska’, które w jezyku atabaskow oznacza ‘wielka ziemie na zachodzie’. Wyobraznia podsuwa niezwykle obrazy, ale rzeczywistosc przekracza najsmielsze oczekiwania. To kraina olbrzymich pol lodowych, rozleglej tundry, utworzonych przez lodowiec wawozow, bujnych lasow, glebokich fiordow i ciagle czynnych wulkanow. Dzika przyroda, gdzie indziej zagrozona, tu osiaga pelnie rozkwitu. Nie naleza do rzadkosci niedzwiedzie grizzly mierzace do 3,5 m wysokosci. Zdarza się, ze ruch uliczny w centrum anchorage zaklocaja losie. Nocami daje się slyszec wycie wilkow. Ponad drzewami szybuja bieliki amerykanskie, a w gore strumieni wedruja dwudziestoparokilogramowe lososie.
Na terytorium alaski można znalezc najdalej na zachod i na polnoc wysuniete punkty usa. (...) Olbrzymi obszar stanu jest dwukrotnie wiekszy od obszaru teksasu, a jego linia brzegowa dluzsza niż linia brzegowa reszty kraju. Niemal wszystkie (z wyjątkiem trzech) najwyzsze szczyty gorskie ameryki polozone sa wlasnie tutaj, a powierzchnia tylko jednego z lodowcow jest dwukrotnie wieksza od obszaru walii.
Ten olbrzymi stan zamieszkuje jednak zaledwie 570000 ludzi (dane z 1999r.). można powiedziec, ze im wiecej tutejszych zim się przezylo, tym bardziej jest się alaskaninem. Alaska, często nazywana ‘last frontier’ (ostatnia rubieza), pod wieloma wzgledami przypomina XIX-wieczny dziki zachod – nie zmierzona, nie zagospodarowana kraine, gdzie każdy mogl zagarnac dla siebie troche ziemi i zyc, jak mu się podobalo.
Alaska to najwczesniej zaludniony obszar obu ameryk.
Alaska poludniowo-wschodnia, znana także jako inside passage, nie sklada się z tak rozleglych przestrzeni jak wnetrze kraju, jednak fiordy, gory, lodowce i geste lasy iglaste mogą konkurowac z uroda tamtych terenow. Tutejsza ludnosc, zamieszkujaca w przepieknej scenerii, utrzymuje się z wyrebu drzew, rybolowstwa i turystyki. Polozone najdalej na poludnie miasto ketchikan szczyci się bogatym dziedzictwem tubylczej kultury. Wysuniete najdalej na polnoc skagway wciąż oddycha atmosfera ery goraczki zlota.
KETCHIKAN
Jedyna miejscowosc na wyspie revillagigedo, 500 mil na polnoc od seattle, chce uchodzic za ‘pierwsze miasto’ alaski. Biali osadnicy dotarli do ketchikan na poczatku lat 80. XIX wieku. W 1886r. Otwarto pierwsza z kilkunastu fabryk konserw rybnych w tej, jak ja pozniej nazwano, ‘lososiowej stolicy swiata’. Strzeliste cedry, swierki sitkajskie i choiny, niegdys uzywane przez tlinglitow jako surowiec do budowy domow i rzezbienia totemow, znalazly się w tartakach. Nie inwestuje się już w rybolowstwo i przemysl drzewny, a od czasu zamkniecia w 1997r. Przestarzalej, olbrzymiej papierni, gospodarka regionu jest malo stabilna.
W czwartym pod względem wielkosci miescie stanu rocznie spada najwiecej deszczu: opady wynosza tu ponad 4100mm.
poniedziałek, 23 czerwca 2008
bojkot internetowy
godz. 14.10
internet wciaz odmawia wspolpracy zdjeciowej. bede probowac dalej, ale kiepsko to widze...
obejrzalam jeden odcinek 'przystanku', pokorespondowalam z rodzicami, wzielam prysznic, zjadlam obiad na powietrzu (w oddali majaczy juz alaska!). nie ma slonca, ale nie ma tez deszczu ani specjalnie chmur. ot, szaro. ide posiedziec na powietrzu, zrobic pare zdjec, poczytac, ale najpierw - KASYNO. wiem, wiem. nie powinnam, ale nie odmowie sobie tej przyjemnosci(?).
orewuar
ps. przypomnialo mi sie, ze tesda (takie imie), ktora wczoraj nie mogla zrozumiec zasady dzialania moich paszportow spytala rowniez, skad jestem. powiedzialam: from poland, a tesda na to-holland? ja na to, ze nie - Poland. jak rany, tak zdziwionej twarzy nie widzialam dawno. po czym padlo tradycyjne juz pytanie - where is it? russia?
internet wciaz odmawia wspolpracy zdjeciowej. bede probowac dalej, ale kiepsko to widze...
obejrzalam jeden odcinek 'przystanku', pokorespondowalam z rodzicami, wzielam prysznic, zjadlam obiad na powietrzu (w oddali majaczy juz alaska!). nie ma slonca, ale nie ma tez deszczu ani specjalnie chmur. ot, szaro. ide posiedziec na powietrzu, zrobic pare zdjec, poczytac, ale najpierw - KASYNO. wiem, wiem. nie powinnam, ale nie odmowie sobie tej przyjemnosci(?).
orewuar
ps. przypomnialo mi sie, ze tesda (takie imie), ktora wczoraj nie mogla zrozumiec zasady dzialania moich paszportow spytala rowniez, skad jestem. powiedzialam: from poland, a tesda na to-holland? ja na to, ze nie - Poland. jak rany, tak zdziwionej twarzy nie widzialam dawno. po czym padlo tradycyjne juz pytanie - where is it? russia?
hrabina na emeryturze

plyne. dzien pierwszy na morzu.
mialam lekkie problemy z ustaleniem czasu - nie mam ze soba zegarka, a moj telefon nie chcial sie naladowac (za slaby prad), ale juz wszystko jasne. na statku jestem od wczoraj. droga do vancouver przyjemna, przejechalysmy przez granice amerykansko-kanadyjska bez problemow - pare stempli i w droge. samo vancouver wyglada miejscami bardzo europejsko, dosc bogato i zaprasza wygladem do zwiedzania. bede miec w niedziele pare godzin po zejsciu ze statku, wiec na pewno cus obacze.
na statek weszlam ok.15 - zaliczylam wczesniej kolejne dwie odprawy celne, a pozniej mordowalam sie przez 20minut przy rejestrowaniu sie, probujac wytlumaczyc pani szanownej z obslugi, dlaczego mam dwa paszporty i kilka roznych wiz. bylo to zdecydowanie ponad jej mozliwosci. jestem jednak w swojej kajucie, tak wiec jak widac wsjo charaszo. zaraz po wejsciu na statek znalazlam kafejke internetowa i wykupilam pakiet 100-minutowy, dzieki czemu wreczono mi na czas trwania rejsu prywatnego laptopa. bardzo to poreczne, bo

statek jest spory, choc myslalam, ze bedzie jeszcze wiekszy. 12 pokladow, 11 restauracji, basen na powietrzu, sciezka joggingowa, silownia, boisko do koszykowki, ping-pong, sklepy, teatr, kasyno i pare innych atrakcji. srednia wieku na statku - ok.70lat, tak wiec zdecydowanie ja zanizam. mam wielkie szczescie meteorologiczne - swieci slonce i zapowiada sie kolejny ladny dzien. ponoc rejs zeszlotygodniowy byl koszmarny - deszcze, chmury i minusowe temperatury na alasce, tak wiec 'aj em laki'. zobaczylam sie pod wieczor z lukaszem, poszlam tez na mini-show w teatrze (prezentacja wszystkich atrakcji muzycznych na statku). bycie na takim statku jest dosc dziwne, odrealnione troche i nie majace zbyt wiele wspolnego z prawdziwym podrozowaniem - nie sadze, zebym sie jeszcze kiedys na cos takiego wybrala, ale widoki piekne i na pewno odpoczne, pod warunkiem, ze dalej bede uciekac od tlumow. mam ze soba dwie ksiazki do przeczytania i mysli do przemyslenia. jesli tylko znajdzie sie na ktoryms pokladzie ciche miejsce na dworze, moge tak siedziec godzinami, gapic sie na wode, sluchac wiatru i ciszy. te glosne koncerty, kasyna na wodzie, handel diamentami wydaja mi sie w jakims sensie atakiem na przyrode, wlazeniem z buciorami w cos o wiele piekniejszego, ale co zrobic, jesli swiat idzie w te strone.
moja kajuta wyglada jak po przejsciu huraganu:) jest to najmniejsza kajuta na statku, bez okna, ale nie jest zle! mam dwuosobowe lozko, szafe, mini-lazienke i zapas wody od lukasza (nie ma to, jak zbratac sie z zaloga:) od razu lepiej - darmowy internet, znizki, woda, ogladanie statku od zaplecza). jedzenie na statku jest wliczone w cene biletu, wiec jesli tylko robie sie glodna, ide na gore i po problemie. sprobuje pozniej pobiegac jeszcze troche (smiesznie tak biegac na oceanie:)) i ot tak sobie bede plynac. bez pospiechu.
wlasnie zaczelo bujac. ide na gore.
ps. przeszlam wczoraj szkolenie na wypadek toniecia statku. jestem w sekcji 'K', przypisana do lodzi ratunkowej nr16. nauczylam sie zakladac kamizelke ratunkowa. moi wspolkompani lodziowi ledwie sie poruszaja, ale sa przemili. mysle, ze jedyna osoba w miare w moim wieku jest nasza szefowa, carmen, ktora nie mowie wiele wiecej poza 'ok'. dobre i to.
ps. probuje wcisnac zdjecia do poprzednich postow, ale ten glupi drogi internet odmawia wspolpracy.
sobota, 21 czerwca 2008
cicely vs. twin peaks
godz. 1.37
wypilam troche wody, umylam nogi, zmieniajac ich kolor z czarnego na w miare ludzki, spakowalam walizke i chyba klade sie spac. bateria do aparatu regeneruje swoje sily, mapy i przewodniki czekaja na ich uzycie - lejdys end dzentelmen, pora na alaske!
jutro rano jedziemy z dorota z seattle do vancouver (liczac na zero, powtarzam, zero problemow na granicy amerykansko-kanadyjskiej), gdzie o godz.12 rozpoczyna sie czek-in pasazerow statku norwegian sun relacji vancouver-alaska. planowy wyplyw - godz.17.
jesli sie uda, spotkamy sie w okolicach poludnia z lukaszem, ktory kolega jest moim jeszcze z czasow szkoly muzycznej opolskiej, a ktory jako pianista jazzowy na statku owym pracuje. internet na statku drogi jak fiks, ale postaram sie opisywac wszystko na biezaco, no i w koncu wkleic dawno obiecane zdjecia (ktorych jest juz niemalze 400...). mam nadzieje, ze wsrod opisow nie pojawi sie slowo 'choroba morska'.
dzisiejszy dzien - kolejnych wiele wrazen i oblednych miejsc. coprawda nie udalo sie zrealizowac planu w calosci (druga polowa po moim powrocie z alaski, co tak naprawde jest szczesliwym rozwiazaniem, bo pozwoli na dokladniejsza penetracje terenu:)), ale wycieczka byla to naprawde cudna.
wyjechalysmy z dorota z seattle ok.godz.10 rano. kierunek - roslyn. miasteczko to male, ciche, wyrwane w jakims sensie z kontekstu, zawieszone w czasie, oddalone od seattle o mniej wiecej 80 mil na wschod. pare sklepow, bar 'the brick', kawiarnia 'roslyn cafe', ktora
byla ponoc kiedys polska (!) restauracja, malenkie kino, jeszcze mniejsze muzeum historii miasta, fryzjer, sklep rowerowy, straz pozarna, kosciol na wzgorzu. domy zadbane, glownie drewniane, bez zadnego przepychu czy oznak bogactwa. czysto, spokojnie. skad pomysl na wizyte? serialowy maniak, czyli ja, nie mogl sobie tej okazji odpuscic. otoz roslyn, to nic innego, jak fikcyjne cicely, czyli miejsce akcji 'przystanku alaska'. obeszlysmy w miasteczku wszystko, co sie dalo. zjadlysmy w 'the brick' naprawde smacznego steka z salata i za duza iloscia ziemniakow i krewetek, popijajac to sowicie coca-cola (probuje byc 'lokalna', jak zawsze podczas wypraw...). w sklepie z pamiatkami, mieszczacym sie w gabinecie dr fleishmana kupilam pare drobiazgow (sprzedawca josef, kroat, niezwykle gadatliwy; przy placeniu wreczyl mi wizytowke,
opowiedzial historie swojego zycie i plan na czas najblizszy - ma zamiar wrocic do chorwacji- dopisal numer telefonu i powiedzial: make sure you call me! coz moglam zrobic poza powiedzeniem: sure will, see you in croatia. :)). moze i male, ale roslyn jest zdecydowanie miasteczkiem urokliwym. jako ze odrobilam nalezycie zadanie domowe w polsce i wydrukowalam przed wyjazdem wszystkie mapy i dyrektywy, wsiadlysmy po jakims czasie z powrotem w samochod i udalysmy sie na poszukiwania dwoch miejsc ostatnich miejsc z listy. troche bylo przy tym bladzenia - najpierw jechalysmy przez jakis czas w odwrotnym kierunku, dziwiac sie, ze nijak sie to ma to dyrektyw. potem bladzilysmy pieszo po lesie niedaleko miasteczka 'roland',
szukajac skarpy, ktora opisywalam dorocie nad wyraz dokladnie, a ktora pomylila mi sie kompletnie z innym miejscem:) nie ma jak szukac z uporem maniaka miejsca, ktorego nie ma. nie ma jednak tego zlego... - obie widzialysmy dzieki temu po raz pierwszy chipmunk. ponoc nazwa ta nie ma odpowiednika w polsce, wiec nie moge przetlumaczyc, ale jest to zdecydowanie rodzaj wiewiorki. wiewiorka typu 'chip & dale'.
z tej skarpy pojechalysmy na inna skarpe, tym razem nad jeziorem cle elum. palila sie nam coprawda kontrolka paliwa, a o stacji benzynowej mozna bylo tylko pomarzyc, ale dojechalysmy na miejsce bez problemu, zaliczajac kazdy mozliwy rodzaj nawierzchni (asfalt, zwir, piasek, runo lesne). pojechalabym tam nawet, gdybym miala pchac ten nasz wehikul czasu - dla takiego widoku. olbrzymie (naprawde OLBRZYMIE) jezioro, jeszcze wieksze gory naokolo, mnostwo drzew i kompletna cisza. wdrapalysmy sie na skarpe i nie moglysmy oderwac od widoku oczu. po czyms takim naprawde coraz mniej chce sie wracac do cywilizacji.
w drodze powrotnej z roslyn do seattle plan A przewidywal odwiedzenie 'north bend' i 'snoqualmie falls' - miejsc znanych z 'twin peaks'. w zwiazku z pozna godzina (nie mam ZADNEGO
wyczucia czasu i jesli sie mnie nie pilnuje, plan A rzadko ma szanse na powodzenie) pojawil sie jednak plan B - zatrzymalysmy sie jedynie w 'twede's cafe', w ktorej agent cooper zajadal sie zawsze cherry pie, popijajac to 'damn fine cup of coffee' (zpapugowalysmy agenta i wrzucilysmy w siebie to samo), po czym wrocilysmy do seattle. udalo nam sie dzieki temu zobaczyc jeszcze w seattle koncowke zachodu slonca na plazy w lincoln park.
zrobila sie juz 2.24 i musze absolutnie sie polozyc. jutro dlugi dzien i kolejne podroze.
co by jednak nie mowic, jest tu pieknie. jak babcie kocham.
si ju sun
wypilam troche wody, umylam nogi, zmieniajac ich kolor z czarnego na w miare ludzki, spakowalam walizke i chyba klade sie spac. bateria do aparatu regeneruje swoje sily, mapy i przewodniki czekaja na ich uzycie - lejdys end dzentelmen, pora na alaske!
jutro rano jedziemy z dorota z seattle do vancouver (liczac na zero, powtarzam, zero problemow na granicy amerykansko-kanadyjskiej), gdzie o godz.12 rozpoczyna sie czek-in pasazerow statku norwegian sun relacji vancouver-alaska. planowy wyplyw - godz.17.

jesli sie uda, spotkamy sie w okolicach poludnia z lukaszem, ktory kolega jest moim jeszcze z czasow szkoly muzycznej opolskiej, a ktory jako pianista jazzowy na statku owym pracuje. internet na statku drogi jak fiks, ale postaram sie opisywac wszystko na biezaco, no i w koncu wkleic dawno obiecane zdjecia (ktorych jest juz niemalze 400...). mam nadzieje, ze wsrod opisow nie pojawi sie slowo 'choroba morska'.
dzisiejszy dzien - kolejnych wiele wrazen i oblednych miejsc. coprawda nie udalo sie zrealizowac planu w calosci (druga polowa po moim powrocie z alaski, co tak naprawde jest szczesliwym rozwiazaniem, bo pozwoli na dokladniejsza penetracje terenu:)), ale wycieczka byla to naprawde cudna.
wyjechalysmy z dorota z seattle ok.godz.10 rano. kierunek - roslyn. miasteczko to male, ciche, wyrwane w jakims sensie z kontekstu, zawieszone w czasie, oddalone od seattle o mniej wiecej 80 mil na wschod. pare sklepow, bar 'the brick', kawiarnia 'roslyn cafe', ktora



z tej skarpy pojechalysmy na inna skarpe, tym razem nad jeziorem cle elum. palila sie nam coprawda kontrolka paliwa, a o stacji benzynowej mozna bylo tylko pomarzyc, ale dojechalysmy na miejsce bez problemu, zaliczajac kazdy mozliwy rodzaj nawierzchni (asfalt, zwir, piasek, runo lesne). pojechalabym tam nawet, gdybym miala pchac ten nasz wehikul czasu - dla takiego widoku. olbrzymie (naprawde OLBRZYMIE) jezioro, jeszcze wieksze gory naokolo, mnostwo drzew i kompletna cisza. wdrapalysmy sie na skarpe i nie moglysmy oderwac od widoku oczu. po czyms takim naprawde coraz mniej chce sie wracac do cywilizacji.
w drodze powrotnej z roslyn do seattle plan A przewidywal odwiedzenie 'north bend' i 'snoqualmie falls' - miejsc znanych z 'twin peaks'. w zwiazku z pozna godzina (nie mam ZADNEGO

zrobila sie juz 2.24 i musze absolutnie sie polozyc. jutro dlugi dzien i kolejne podroze.
co by jednak nie mowic, jest tu pieknie. jak babcie kocham.
si ju sun
mount reinier w pelnej okazalosci

najadlam sie przed chwila nieprzytomnie kalmarow, mieczakow (tak wg slownika nazywa sie po polsku 'clam') i lodow, i padam. zrobilysmy sobie wieczorem z dorota dzien dziecka i wydalysmy pare dolarow na ubrania, a przy okazji mialam okazje sprobowac prowadzenia samochodu w ameryce. przepisy drogowe, jak sie okazuje, nieco inne, ale to pikus. gorsza sprawa, to przerzucenie sie z diesela na benzyniaka, ale tak latwo sie nie poddam.
mialysmy w drodze powrotnej do domu mala przygode pt. jazda pod prad - wszystko przez samochod przede mna, za ktorym mialam jechac. wszystko mu sie bylo pomieszalo i wjechal pod prad, o czym ja nie wiedzialam, bo bylo ciemno. ruchu na szczescie wielkiego nie bylo, tak wiec wystarczylo zjechanie na bok w inna ulice (rowniez pod prad) i nawrocenie. trzeba sobie czasem urozmaicic podroz do domu.

jesli chodzi o dzien - niech mnie dunder, jak tu ladnie!!! z okazji pieknej, slonecznej pogody (ponoc to ewenement w tym roku) zrobilsmy sobie wycieczke do mount reinier national park w celu obejrzenia czynnego wulkanu o tej samej nazwie (znak rozpoznawczy seattle).
widoki piekne - az trudno opisac. wielkie przestrzenie, mnostwo lasow, nieprawdopodobnie wysokich drzew, spiewajacych ptakow. miedzy drzewami wodospady, kaskady, punkty widokowe, a nad tym wszystko kroluje dumnie pokryty sniegiem wulkan. cos pieknego.
jak tylko bede mogla, wcisne tu zdjecia - tak bedzie najprosciej.
jutro dalszy ciag eksplorowania ziemi naszych amerykanskich braci, tak wiec zmykam pod koldre.
gudnajt
ps. po raz pierwszy w zyciu chodzilam dzisiaj w sandalach po kilkumetrowych (!) zaspach snieznych.

Subskrybuj:
Posty (Atom)