czwartek, 26 czerwca 2008

czas na western

godz. 22.46
nie wiem, jak to sie dzieje, ale codziennie od poczatku tego pobytu w stanach zaliczam wieczorem kompletny nokaut spaniowy. ok.20/21 scina mnie z nog, wiotczeja mi wszystkie miesnie i zaczynam plesc trzy po trzy (to akurat nic dziwnego...). jestem w tej chwili w trakcie walki o jeszcze chwile w krainie zywych. po calym dniu wolnym w skagway na statek wtarabanilam sie z powrotem ok.20 i zejde znow na lad dopiero za dwa dni. niestety juz nie na alasce. jest mi tak smutno, ze az trudno uwierzyc. moglabym tu zostac juz dzis, jak babcie kocham. chyba jeszcze zadne miejsce tak mnie nie chwycilo w garsc.
dzisiaj rano spedzilam trzy godziny w pociagu, podrozujac w strone terytorium yukon slynna koleja starej daty (pamiatka po goraczce zlota; kolej zostala zbudowana miedzy 1898 a 1900r. i laczyla skagway, ktore mialo dojscie do oceanu z whitehorse, yukon, majace dostep do rzek na obszarach wydobycia zlota), white pass & yukon route. widoki piekne, jak sie mozna domyslac. pociag wspinal sie po tajemniczych, granitowo-lekko zielono-lysych gorach alaskowych (widzialam trzy kozy, jakas chyba tutejsza odmiana), przejezdzajac przez drewniane mosty, balansujac nad przepasciami. zrobilam pare zdjec, a polowe drogi powrotnej przespalam. wstyd... ale co poradze, ze odglos pociagu dziala na mnie jak tabletka na sen. starosc to chyba, spojrzmy prawdzie w oczy. wrocilam na statek po 12, zjadlam obiad, przepakowalam plecak i wyruszylam na wycieczke kolejna, tym razem z lukim. w centrum skagway wypozyczylismy samochod terenowy i dawaj w droge!
pojechalismy rownolegle do trasy pociagu, w strone yukon, wkraczajac przy okazji w pewnym momencie na terytorium kanady (pojawil sie dzieki temu w moim paszporcie stempelek 'skagway, alaska' - rarytas dla podroznika!:)). zimno dzisiaj bylo jak diabli, a do tego wietrznie, ale nie ma tego zlego - wiatr rozwial chmury i popoludniu bylo calkiem momentami slonecznawo. wiem, ze pisalam to juz chyba zylion razy, ale napisze jeszcze raz - jak tu jest pieknie... niby zlowrogo i groznie, niby surowo, a tak wyjatkowo i magicznie. kiedys ktos powiedzial, ze nowy jork, to nie tylko miasto, ale tez stan umyslu. zmieniam to stwierdzenie na: alaska, to stan umyslu. cisza i spokoj. przestrzen i wolnosc. przejechalismy z lukim (ja prowadzilam - super wygodny samochod), sluchajac lokalnych plyt i lokalnego radia, kawalek drogi w strone yukonu, a wracajac do skagway zboczylismy na chwile i poeksplorowalismy drogi lesne, ukryte (dojechalismy wrecz 'na koniec swiata'; dalej byly tylko smoki - koniec drogi w buszu). rwace strumienie, snieg, jeziora i wszedzie obecne gory. szkoda, ze na samochod i porzadne ogladanie terenu czas byl tylko dzis...
samo skagway urocze! czas stanal tutaj w miejscu, czulam sie jak na planie filmowym jakiegos westernu. wiadomo, ze wiele rzeczy pojawia sie na potrzeby turystow, ale same budynki i charakter wyjatkowy i chyba prawdziwy. chcialabym przyjechac kiedys do jakiegos tego typu miasteczka, ale bez turystow tym razem. zwiedzilam, co sie da, obfotografowalam okolice i tyle mnie tam bylo. jestesmy znow na statku...
oj, alasko, alasko...
ps. sukcesywnie uzupelniam zaleglosci zdjeciowe w poprzednich wpisach. dzis znow kilka nowych.

Brak komentarzy: