
motel bear creek lodge w bonners ferry (granica idaho i montany).
leze w wielkim, chyba szescioosobowym lozku, wyprysznicowana, w zasadzie najedzona i sie smaze. pokoj mamy ladny (z lazienka! fiu fiu!), ale jesli chodzi o temperature - sauna, to malo powiedziane.
z seattle wyjechalysmy ok.10 rano. zatrzymalysmy sie w cle elum na sniadanie (bajgl z krim cziz i kawa) i tankowanie paliwa, w spokane na obiadowa przekaske (ok.16) i kolejna kawe (+portret z automatu dla uwiecznienia obu nas na jednym zdjeciu), a ok. 20 dotarlysmy do bonners ferry, czyli po mojemu boni feri. jestesmy ok.100mil do tylu, jesli chodzi o plan i czas, ale

mamy ze soba namiot, spiwory i karimaty, ale kemping, na jaki nas skierowano w lokalnym sklepie zdecydowanie nie budzil zaufania - pare samochodow w lesie, zero wody, etc.
motel byl najlepszym wyborem. tym bardziej, ze cala zawartosc mojej kosmetyczki (+okolice kosmetyczki w walizce) zostala zdemakijazowana mleczkiem, ktore sie glupie raczylo bylo nieproszone otworzyc z powodu upalow. zeby jedno. otworzyly sie mleczka dwa, dzieki czemu moglam sobie zdemakijazowac zeby ufajdana w tej apetycznej mazi szczoteczce do zebow.
jestesmy w kazdym razie w idaho. jechalysmy prz

idaho poki co zalesione i rzadko zaludnione.
jutro po godzine jazdy powinnysmy znalezc sie juz w montanie. zmodyfikowalysmy nieco plan i nie zahaczamy o glacier national park, ale glowny plan, to i tak yellowstone, wiec tego sie bedziemy trzymac.
ahoj, przygodo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz