
montana, okolice townsend
pogoda jak marzenie, przygrywaja nam punch brothers i skakac sie chce z radosci. zatrzymalysmy sie ok.9.30 przy zagrodzie krowiej w celach fotograficznych, a pare usmiechow pozniej taplalam sie juz w krowim lajnie, stojac z krowami oko w oko. przemili farmerzy (jak powiedziala mi jedna z pan, mieszkaja tu od czterech pokolen; farma 9x7mil !) nie dosc, ze pozwolili nam buszowac po zagrodzie, to jeszcze zaoferowali przejazdzke konna. poczekalysmy 40min, az krowy przeszly na druga strone drogi i dosiadlysmy: doris prince'a, a ja snickers'a. na trzecim koniu jechal lane, najmlodszy na ranczu. konie boskie! pojezdzilysmy troche po krowiej polanie, wymienilismy maile i w dalsza droge samochodowa. jak tu jest pieknie!!!


godz. 0.10

niedzwiedzie, grizzli, bizony, jeleniopodobne (w tym matki karmiace), pika (smieszne, male gryzonie), kojoty. polany, gory, wypalone lasy (olbrzymi pozar w 2000r.), jeziora, wodospady, rwace rzeki i spokojne strumyczki. no i rzecz
jasna gejzery (widzialysmy wszystkie najwazniejsze, w tym trzeci najwiekszy na swiecie - cos pieknego! -turkusowa woda - i niebezpiecznego - grozi wybuchem w kazdej chwili). wjechalysmy od strony polnocnej, wyjechalysmy zachodnia. zwierzeta przy lub na drogach, natura WSZEDZIE naokolo. mialysmy nocowac w boise, stolicy idaho, ale zabraklo czasu na dojechanie (a i tak bylysmy w trasie przez ok.14 godzin), tak wiec po
kilku probach znalezienia noclegu w st anthony (najpierw znalazlysmy dom pogrzebowy, a pozniej dom starcow - trzeba bylo wiec dac za wygrana) wyladowalysmy pare mil dalej w motelu days inn w rexburg, idaho. to jak na razie nasz najdrozszy motel - jest lazienka, duze lozka, a nawet mini sniadanie. przyjezdzamy codziennie wszedzie za pozno na rozbijanie gdziekolwiek namiotu.


to byl zdecydowanie najlepszy dotychczas dzien w ciagu tej eskapady i chyba trudno bedzie to pobic, jadac jutro przez idaho i oregon (z calym szacunkiem).
ide spac. za pare godzin wsiadamy dla odmiany do samochodu...
ps. misja w montanie zakonczona powodzeniem -
w wilsall (pare domow na krzyz na pustkowiu, a mieli galerie sztuki!) kupilam pare wyrobow lokalnych ( zdjecia, rzezba drewniana, etc.), a w livingston -oryginalne indianskie bransoletki i drewniane pudelko na muchy, w ktorym dumnie spoczywa juz szesc much z wczoraj:)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz