sobota, 21 czerwca 2008

cicely vs. twin peaks

godz. 1.37
wypilam troche wody, umylam nogi, zmieniajac ich kolor z czarnego na w miare ludzki, spakowalam walizke i chyba klade sie spac. bateria do aparatu regeneruje swoje sily, mapy i przewodniki czekaja na ich uzycie - lejdys end dzentelmen, pora na alaske!
jutro rano jedziemy z dorota z seattle do vancouver (liczac na zero, powtarzam, zero problemow na granicy amerykansko-kanadyjskiej), gdzie o godz.12 rozpoczyna sie czek-in pasazerow statku norwegian sun relacji vancouver-alaska. planowy wyplyw - godz.17.
jesli sie uda, spotkamy sie w okolicach poludnia z lukaszem, ktory kolega jest moim jeszcze z czasow szkoly muzycznej opolskiej, a ktory jako pianista jazzowy na statku owym pracuje. internet na statku drogi jak fiks, ale postaram sie opisywac wszystko na biezaco, no i w koncu wkleic dawno obiecane zdjecia (ktorych jest juz niemalze 400...). mam nadzieje, ze wsrod opisow nie pojawi sie slowo 'choroba morska'.
dzisiejszy dzien - kolejnych wiele wrazen i oblednych miejsc. coprawda nie udalo sie zrealizowac planu w calosci (druga polowa po moim powrocie z alaski, co tak naprawde jest szczesliwym rozwiazaniem, bo pozwoli na dokladniejsza penetracje terenu:)), ale wycieczka byla to naprawde cudna.
wyjechalysmy z dorota z seattle ok.godz.10 rano. kierunek - roslyn. miasteczko to male, ciche, wyrwane w jakims sensie z kontekstu, zawieszone w czasie, oddalone od seattle o mniej wiecej 80 mil na wschod. pare sklepow, bar 'the brick', kawiarnia 'roslyn cafe', ktora byla ponoc kiedys polska (!) restauracja, malenkie kino, jeszcze mniejsze muzeum historii miasta, fryzjer, sklep rowerowy, straz pozarna, kosciol na wzgorzu. domy zadbane, glownie drewniane, bez zadnego przepychu czy oznak bogactwa. czysto, spokojnie. skad pomysl na wizyte? serialowy maniak, czyli ja, nie mogl sobie tej okazji odpuscic. otoz roslyn, to nic innego, jak fikcyjne cicely, czyli miejsce akcji 'przystanku alaska'. obeszlysmy w miasteczku wszystko, co sie dalo. zjadlysmy w 'the brick' naprawde smacznego steka z salata i za duza iloscia ziemniakow i krewetek, popijajac to sowicie coca-cola (probuje byc 'lokalna', jak zawsze podczas wypraw...). w sklepie z pamiatkami, mieszczacym sie w gabinecie dr fleishmana kupilam pare drobiazgow (sprzedawca josef, kroat, niezwykle gadatliwy; przy placeniu wreczyl mi wizytowke, opowiedzial historie swojego zycie i plan na czas najblizszy - ma zamiar wrocic do chorwacji- dopisal numer telefonu i powiedzial: make sure you call me! coz moglam zrobic poza powiedzeniem: sure will, see you in croatia. :)). moze i male, ale roslyn jest zdecydowanie miasteczkiem urokliwym. jako ze odrobilam nalezycie zadanie domowe w polsce i wydrukowalam przed wyjazdem wszystkie mapy i dyrektywy, wsiadlysmy po jakims czasie z powrotem w samochod i udalysmy sie na poszukiwania dwoch miejsc ostatnich miejsc z listy. troche bylo przy tym bladzenia - najpierw jechalysmy przez jakis czas w odwrotnym kierunku, dziwiac sie, ze nijak sie to ma to dyrektyw. potem bladzilysmy pieszo po lesie niedaleko miasteczka 'roland', szukajac skarpy, ktora opisywalam dorocie nad wyraz dokladnie, a ktora pomylila mi sie kompletnie z innym miejscem:) nie ma jak szukac z uporem maniaka miejsca, ktorego nie ma. nie ma jednak tego zlego... - obie widzialysmy dzieki temu po raz pierwszy chipmunk. ponoc nazwa ta nie ma odpowiednika w polsce, wiec nie moge przetlumaczyc, ale jest to zdecydowanie rodzaj wiewiorki. wiewiorka typu 'chip & dale'.
z tej skarpy pojechalysmy na inna skarpe, tym razem nad jeziorem cle elum. palila sie nam coprawda kontrolka paliwa, a o stacji benzynowej mozna bylo tylko pomarzyc, ale dojechalysmy na miejsce bez problemu, zaliczajac kazdy mozliwy rodzaj nawierzchni (asfalt, zwir, piasek, runo lesne). pojechalabym tam nawet, gdybym miala pchac ten nasz wehikul czasu - dla takiego widoku. olbrzymie (naprawde OLBRZYMIE) jezioro, jeszcze wieksze gory naokolo, mnostwo drzew i kompletna cisza. wdrapalysmy sie na skarpe i nie moglysmy oderwac od widoku oczu. po czyms takim naprawde coraz mniej chce sie wracac do cywilizacji.
w drodze powrotnej z roslyn do seattle plan A przewidywal odwiedzenie 'north bend' i 'snoqualmie falls' - miejsc znanych z 'twin peaks'. w zwiazku z pozna godzina (nie mam ZADNEGO wyczucia czasu i jesli sie mnie nie pilnuje, plan A rzadko ma szanse na powodzenie) pojawil sie jednak plan B - zatrzymalysmy sie jedynie w 'twede's cafe', w ktorej agent cooper zajadal sie zawsze cherry pie, popijajac to 'damn fine cup of coffee' (zpapugowalysmy agenta i wrzucilysmy w siebie to samo), po czym wrocilysmy do seattle. udalo nam sie dzieki temu zobaczyc jeszcze w seattle koncowke zachodu slonca na plazy w lincoln park.
zrobila sie juz 2.24 i musze absolutnie sie polozyc. jutro dlugi dzien i kolejne podroze.
co by jednak nie mowic, jest tu pieknie. jak babcie kocham.
si ju sun

Brak komentarzy: