
jestem nieprzytomna. wczorajszy tytul wpisu wymusil chyba sytuacje, bo nastapila prawdziwa bezsennosc w seattle. no, moze zasnelam na chwile, ale ogolnie rzecz biorac wszystko mi sie w mozgu pomieszalo na calego - budzilam sie w srodku nocy, myslac, ze to juz poludnie, az w koncu wstalam zrezygnowana po 7 rano. wzielam prysznic, zjadlam sniadanie i pojechalam 'w miasto' z pawlem, mezem doroty (dorota w pracy).
objechalismy pawla luxusem (czyli lexusem) sporo, jak na godzinna wycieczke, miejsc, zatrzymujac sie przy queen ann view point (widok na 'downtown' seattle, a w szczegolnosci na 'space needle' - znak charakterystyczny miasta), gasworks park przy lake union (widok rowniez na centrum, ale od innej strony + tak zwane 'water houses', czyli domy na wodzie - zaraz przy przystaniach), cmentarzu 'lake view cementary' na capitol hill, na ktorym odwiedzilismy groby bruce'a i brandon'a lee, a na koniec wdrapalismy sie na szczyt water tower (cos w stylu opolskiej wiezy cisnien przy wodociagowej) w parku nieopodal. zrobilam tez pare zdjec paczka, czyli black sun (tak zwany doughnut=paczek - rzezba w ksztalcie kola, z dziura w srodku).
po tej wycieczce pojechalam na wycieczke nastepna w okolice kolejnej pracy doroty

pierwszy przystanek - REI, czyli olbrzymi sklep ze sprzetem i akcesoriami turystycznymi. glowny powod - zakup spiworow. jak sobie mozna wyobrazic (dwie baby na zakupach) spiworow nie kupilysmy (nie mieli malych, lekkich - wciaz nie wierze!), ale dorota wyszla za to z sandalami, a ja z zestawem tytanowych garnkow turystycznych, miska gumowa oraz paskiem do kompasu. baby...
po zakupach pawel podwiozl nas pare przecznic dalej i nastapil spacer. glowna atrakcja - pike place market, czyli olbrzymi market jedzeniowo-kwiatowy (chyba nie tylko), miejsce historyczne juz w zasadzie, ktore broni sie przed likwidacja (osly-matoly chca tam zbudowac kolejny drapacz chmur). jestem chetna sama podpisac petycje i pozostawienie tego miejsce w spokoju. targ jak z bajki. kupa ludzi i cudna atmosfera malenkich straganow (gdyby ktos lecial do seattle, naprawde polecam! zwlaszcza stragan z rybami zaraz przy glownym wejsciu, na ktorym to straganie przy kazdym zakupie ryb odbywaja sie 'show', czyli rzucanie tymi rybami przez pol sklepu:)). zjadlysmy przy okazji wizyty w pike place rzecz nie jedna - roznego rodzaju rosyjskie pierogi (niektore w stylu polskich drozdzowek) + rybne przysmaki. doris skusila sie na lososia, a ja nareszcie sprobowalam slynnego (raczej bostonskiego, jak mi sie zdaje) clam chowder - bardzo dobra zupa z czyms rybnym, co nie pamietam, jak nazywa sie po polsku.

zjadlam przed chwila ziemniaki, szparagi i pysznego steka i padam na twarz.
ogolny wniosek po dzisiejszym dniu: seattle bardzo, bardzo mi sie podoba. zadbane, kolorowe, bardzo pofalowane (a raczej wzgorzaste - mysle, ze to wymarzone miejsce

zalaczam zdjec pare i czolgam sie do lozka.
adijos
ps. komputer nie chce wczytac zdjec - za wolny internet:( sprobuje jutro w jakiejs kafejce. nie tracmy nadziei - zdjec juz w aparacie cale mnostwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz