
godz.19.08
za burta olbrzymi lodowiec, woda, niebieskie kry, foki. zdarzyl sie tez na brzegu jeden czarny niedzwiedz, grizzli, a wczesniej pare wielorybow. chmury rozwial wiatr, po raz pierwszy od poczatku rejsu widze slonce. naokolo cisza. siedzialam na dworze przez ponad dwie godziny, az od nadmiaru tlenu kompletnie mnie zmoglo na sen. nie spie coprawda, ale musialam wyciagnac nogi i slucham wlasnie nowo kupionej cudnej plyty lokalnego pana. jak tu jest pieknie... nie wiem dokladnie jak, ale alaska oczarowala mnie kompletnie. spokoj tego miejsca, sila wewnetrzna, wielkie przestrzenie. moge sluchac tej ciszy w nieskonczonosc. nie ma dwoch zdan, to zdecydowanie poczatek mojej znajomosci z ta czescia swiata. jeszcze tu wroce i mam nadzieje, ze nie raz.
przybilismy dzisiaj o 6.15 rano do kolejnego portu - tym razem juneau, stolicy

alaski. ze statku zeszlam o 7.15 (umowmy sie, o 6.15 malo co w miescie jest czynne...), zignorowalam autobusy i mini-busy i udalam sie w strone centrum pieszo. o 8 rano ogladalam juz juneau z powietrza, dzieki goldbelt tramway - kolejce linowej, ktora zabrala mnie na szczyt mount roberts. nie mialam, niestety, czasu na wycieczke ktorymkolwiek ze szlakow odchodzacych od 'schroniska' na gorze - obejrzalam jedynie okolice z okien budynku, w sklepiku kupilam mase slicznych pocztowek z dawnych alaskowych czasow, a do tego przepiekna ksiazke national geographic i film dvd tez o alasce, po czym zjechalam z powrotem na dol. postanowilam, jak zawsze, zboczyc z najbardziej turystycznych ulic i zaszylam sie w bardziej lokalne okolice. najpierw jednak wstapilam do raven's gallery przy south franklin st, ktora to galerie zapisalam na liscie miejsc do odwiedzenia. bardzo owocna wizyta (nie wiem, czy moj portfel cieszy sie tak jak ja, ale na boze szczescie nie ma prawa glosu). 15 minut pozniejwyszlam z galerii z trzema oryginalnymi wyrobami z alaski - maska z kosci wieloryba, ryba z pior i kosci sloniowej i drewn

iana ryba z typowymi wzorami etnicznymi. piekne! zeby bylo jeszcze lepiej, pare krokow dalej, w nastepnej galerii znalazlam totem. totem - marzenie. po jednym spojrzeniu wiedzialam, ze to dokladnie to, czego szukalam. sliczna rzezba z 1910(!)roku, przedstawiajaca orla, lososia i niedzwiedzia. drzacym glosem spytalam o cene i po 5 minutach bylam juz jego wlascicielka. wszystkie miasta, do ktorych przyplywamy sa w znacznym stopniu nastawione na turystow (trudno sie dziwic, jesli statkow takich, jak nasz, przyplywa DZIENNIE ok.4-6) - sklepy z pamiatkami na kazdym rogu. trzeba jednak bardzo uwazac, bo wiekszosc rzeczy, to kompletne buble, najczesciej made in china zamiast made in alaska. nie dosc tez, ze buble, to jeszcze drogie - ceny zawyzone jak sie da najbardziej. wizyta w galerii jest na pewno nieco drozszym wydatkiem (choc mozna znalezc rozsadne ceny), ale ma sie za to pewnosc, ze jest to oryginalne, autentyczne.
z siatka pelna dziel sztuki udalam sie do slynnego red dog saloon, gdzie na scianie, oprocz licznych wypchanych zwierzat i pamiatek z czasow goraczki zlota, wisi w gablocie bron wyatta earp'a. zrobilam pare zdjec, kupilam plyte briana gale'a, lokalnego artysty folkowego, ktory, jak sie dowiedzialam, spiewa w tym saluuunie codziennie, i dalej w droge. przeszlam ogolnie rzecz biorac znaczna czesc miasta. zwiedzilam tez juneau-douglas city museum (historia miasta od momentu jego powstania, wiele rekwizytow 'z epoki' - ubrania eskimosow, przyrzady rybackie, lokalne wyroby - bizuteria z koralikow, wszystko, co sie da zrobic z drewna - drewno to glowny tutaj surowiec; mozna tez bylo w jednym miejscu poglaskac futro roznych zwierzat - najmilszy w dotyku byl, absurdalnie, grizzly!), alaska state museum (historia alaski, sporo totemow, wyrobow drewnianych - dominuja na nich ornamenty rybne, ubrania, pamiatki z kopalni, przyrzady latarnicze, pamiatki po rosjanach na alasce + wystawa zdjec lokalnych fotografow, a takze spora kolekcja wyrobow plemion alaski: aleutow, atabaskow, eskimosow i indian polnocnego wybrzeza). udalo mi sie tez znalezc sklep muzyczny, gdzie po milej rozmowie ze sprzedawca kupilam dwie plyty. pierwsza - libby roderick z anchorage, o ktorej czytalam jeszcze w polsce i ktorej cokolwiek chcialam kupic. druga plyta, to wyrob lokalny z juneau - 'letters to myself' scotta h.millera. poprosilam sprzedawce o jakies folkowe sentymentalne gnioty - wybral te plyte, powiedzial, ze jak na mnie patrzy, ta bedzie idealna i mial racje (scott jest, nota bene, mezem jego bylej

dziewczyny, jak sie rowniez dowiedzialam). CUDOWNA plyta, slucham w kolko. uwielbiam lokalne wyroby. zwlaszcza w malych miastach.
samo juneau urocze. domy, tak jak w ketchikan, kolorowe i drewniane. uliczki raczej waskie, male. wiele pozostalosci, pamiatek po gornikach. naokolo gory pokryte sniegiem. w miescie mieszka ok.30000 ludzi - calkiem 'duzo' jak na stolice tak 'malego' stanu:) wszystko ma tutaj dusze, swoj jedyny i niepowtarzalny charakter. jesli tylko ktokolwiek z was bedzie mial kiedykolwiek okazje tu przyjechac, nie zastanawiajcie sie ani przez moment. zanim to jednak nastapi, moge zaoferowac zainteresowanym wspolne ogladanie zdjec przy dzwiekach alaskowych bardow po moim powrocie. zdjec mam juz 700, a to nawet nie polowa podrozy - bedzie co ogladac.
ide cos zjesc i poszukac wielorybow.
ps. albo zwariowalam albo juneau sie rusza. cos mi mowi, ze raczej to pierwsze... przez caly cz

as zdawalo mi sie dzisiaj, ze chodniki, ulice sie chwieja, faluja pod nogami. pare dni na wodzie i juz nie jestem w stanie ustac na nogach. choroba psychiczna sie poglebia...
godz.21.45
przez ponad godzine chodzilam po pokladzie, robiac zdjecia zachodu slonca. wieloryby pokazaly sie dwa, ale bardzo daleko. co jednak jest typowym moim szczesciem (ech...) - ledwie zeszlam z pokladu, zeby cos zjesc i napic sie herbaty, ponoc bardzo blisko statku przeplynely cztery orki, z czego dwie wyskoczyly z wody. chyba sie zastrzele.
ps. udalo mi sie zamiescic pare zdjec w poprzednich wpisach.