niedziela, 29 czerwca 2008

krotki trening na glodniaka

godz. 1.11
jestem w seattle, co znaczy, ze przygoda na alasce oficjalnie dobiegla konca.
do vancouver przybilismy dzisiaj ok.7.30 i juz 40minut pozniej bylam na brzegu (zapisalam sie na express walk off). wszystko bylo coprawda o tej porze zamkniete, poza starbucksem przy robson street, gdzie kupilam kanapke na potem i moje tradycyjne caramel frappuccino. z kawa w reku uskutecznilam spacer w strone stanley park, gdzie zaplanowalam zwiedzenie akwarium oraz przystanek przy totemach. plan calkiem przyjemny, ale jak zwykle z realizacja gorzej. napatoczyla mi sie po drodze wypozyczalnia rowerow i nie moglam sobie odmowic przyjemnosci pojezdzenia na dwukolowcu (uwielbiam!!!). pare kwitkow do wypelnienia i 5 minut pozniej siedzialam juz na resorowanym siodelku 7-przerzutkowego cruisera, a jeszcze dwie minuty pozniej bylam juz nad brzegiem oceanu. jesli mi ktos powie, ze jest cos lepszego, niz jazda na rowerze w piekny, sloneczny dzien, z leciutkim wiatrem na twarzy - nie uwierze. pelnia szczescia. jechalam tak sobie spokojnie, szczerzac sie z radosci do siebie i planowalam objechac caly stanley park naokolo (jest to wyspa), ale, debil, nie sprawdzilam, w ktorym momencie musze odbic z trasy. dzieki nie odbiciu w pore zatoczylam olbrzymie kolo i w rezultacie na glodniaka, bez sniadania przejechalam dokladnie 37km, w czym spora czesc pod gore. mozg na wakacjach....
przepocona, usmiechnieta i lekko wyglodniala oddalam rower i udalam sie w strone centrum, gdzie w pierwszej kolejnosci kupilam krotkie spodenki na zmiane - dzieki rowerowi wygladalam, jakbym miala problemy z trzymaniem moczu:) ok.12 spotkalam sie z lukaszem, ktory zszedl akurat na pare godzin ze statku. pochodzilismy troche, zjedlismy obiad i ... wpadlam na dorote i pawla, ktorzy przyjechali po mnie do vancouver i przypadkiem byli wczesniej. pozegnalam sie z lukim, po czym w zwiazku z pieknym dniem pojechalismy w trojke do ... akwarium. nie mialam zbyt wiele czasu i oblecialam wszystko raczej jak torpeda, ale spedzilam pomimo to przy wydrach, umierajac z zachwytu - sliczne!!! po wizycie w akwarium wpakowalismy sie z powrotem do samochodu i siup, do stanow. przekroczenie granicy bez problemow, w domu na kolacje tortillas, a teraz czas na sen. jutro zwiedzam seattle.
gudnajt
ps. vancouver bardzo ladne. w centrum duzo wiezowcow, wszystko zadbanem czyste. sprawia wrecz wrazenie ekskluzywnego, o nieco europejskim charakterze.
ps.2. dodalam kolejne zdjecia do poprzednich wpisow.

sobota, 28 czerwca 2008

ostatni dzien na morzu

godz. 18.29
dzien lenia. zasnelam wczoraj ok.0.30, obudzilam sie dzisiaj o 10. wysluchalam komunikatu kapitania o solidnej mgle i zwiazanej z tym zmianie trasy, umylam zeby, poszlam na pogadanke o podatkach i cle przy wplywaniu do vancouver (pomimo pogadanki wciaz nie rozumiem NIC), zjadlam sniadanio-obiad o 12, wrocilam do kajuty, siadlam na lozku i ... obudzilam sie przed 16. ekhem...
wyszlam na poklad, a tu, lejdis end dzentelmen, slonce na calego. jestesmy juz w kanadzie. woda niebiesciutka, wszystko sie mieni, w vancouver ponoc 30 stopni. no ladne kwiatki. chwila nieuwagi i trzeba zamienic trzy bluzki, polar, goretex, dlugie spodnie i cieple buty na koszulke, krotkie spodenki i sandaly. zjadlam obiad wlasciwy, wypilam kawe, wrocilam do kajuty, wzielam wlasnie 'poranny' prysznic i wracam na gore. lekki wiatr, slonce, woda - czego chciec wiecej. mam pod pacha atlas drogowy national geographic, co oznaczac moze tylko jedno - planowanie podrozy przez piec stanow, ktora uskutecznie juz za dni pare. washington-idaho-montana-wyoming-oregon-washington. moj wielki mozg podpowiada mi, ze bedzie z tego calkiem fajna przygoda.
ps. jesli czyta te moje wypociny ktokolwiek z banku pekao, bardzo prosze o odblokowanie mojej karty kredytowej. wiem, ze zapomnialam zglosic, ze bede jej uzywac w stanach i kanadzie i milo mi, ze ze wzgledow bezpieczenstwanie pozwalacie mi jej uzyc, ale, na litosc, to zdecydowanie JA!!!!
ps.2. na wypadek, gdybym juz dzis nie pisala - jutro rano ok.8 powinnam stac juz na brzegu, w vancouver, a wieczorowa pora byc z powrotem w seattle.

godz. 23.34
nawdychalam sie swiezego, kanadyjskiego, morskiego powietrza, przeczytalam spory kawalek 'into the wild', przebieglam 2km, uzupelnilam zawartosc odtwarzacza mp3 o alaskowe sentymentalne gnioty, rozpisalam plan podrozy nastepnej, obejrzalam kawalek pozegnalnego szou (rzadko sie to zdarza, ale usmialam sie na wystepie komika! - david naster) i prawie sie spakowalam. jutro ok.7.30 schodze ze statku.
dziwna sprawa, taki rejs (tego typu rejs, znaczy sie; nie mam nic przeciwko plywaniu jako plywaniu, ale nie w takim stylu) - naprawde nie moja para kaloszy, ale milo bylo sprobowac.
a teraz czas na kolejny kawalek swiata...
ps. wlasnie dostalam maila od cioci - moje opisy blogowe zainspirowaly ja do podrozy - juz w lipcu rusza na alaske! ha!

piątek, 27 czerwca 2008

w strugach deszczu

godz. nie mam pojecia, ktora - chyba jakos po 14tej
za oknem deszcz - leje, leje i przestac nie chce. jako ze leje, jest tez mgla i choc jestesmy wciaz na alasce (od wczoraj do niedzieli rano non-stop na wodzie), nic juz nie widac. nie moglam sie dzisiaj zwlec z lozka - smutek i nostalgia. wcale, a wcale mi sie to nie podoba, ze juz stad odplywam. wlaczylam sobie, lezac w lozku, okno (nie mam prawdziwego okna, ale w telewizorze jest program, na ktorym pokazany jest widok z mostka kapitanskiego - moj kontakt z rzeczywistoscia:)) i chyba, szczerze mowiac, znow sie poloze. nie dosc, ze pada to jeszcze calkiem buja - chodze przez to jak pijana i troche mnie juz zaczyna mdlic (to tez wina jedzenia, ktore jest coraz bardziej niedobre, nieswieze i przesolone). najlepiej byloby zasnac na dwa dni i obudzic sie w niedziele w vancouver. albo poprostu stad nie wyjezdzac.
ps. apdejt sytuacyjny: godz. 18.03, kryzys zazegnany. przestalo bujac (a bujalo solidnie!). przelezalam dwie godziny w lozku i jestem znow wsrod zywych. postanowilam tez przestac jesc - chyba lepiej sie troche przeglodzic, niz umrzec z zatrucia. pogoda za burta wciaz kiepska, choc juz nie ulewnie. siedze na szostym deku, obrabiam swoja najnowsza produkcje filmowa o alasce i przez porecz ogladam tlumy poprzebierane w suknie balowe (glownie szaty indyjskie - niebywaly to stroj na wakacjach alaskowych...). zdjecia, zdjecia, zdjecia. statek wie, jak wyciagnac od ludzi pieniadze.
na oslode - zachod slonca na alasce (jesli sie wczyta).

litosci...

godz. 22.05
kolejny kryzys zazegnany, ale tylko i wylacznie dzieki lezeniu i aviomarinowi. po chwily ciszy statek znow zaczal sie kolysac, a kolysanie przerodzilo sie w bujanie na calego - z lewej na prawa, z gory na dol. promenada oficjalnie zamknieta z uwagi na silny wiatr i zacinajacy deszcz, statek usichl - chyba wszyscy zalegli w lozkach czy innych ubikacjach - witamy na morzu.
znow na szczescie sie uspokoilo i mam nadzieje, ze tak juz zostanie.
porozmawialam sobie przed chwila z pania, ktora sprzata moja kajute (przemila pani, pamieta, jak mam na imie, dzwoni, pyta, czy wszystko ok - uroczo), skonczylam film o alasce, a teraz chyba skocze na ostatni dek po sucha bulke.
si ju lejter

czwartek, 26 czerwca 2008

czas na western

godz. 22.46
nie wiem, jak to sie dzieje, ale codziennie od poczatku tego pobytu w stanach zaliczam wieczorem kompletny nokaut spaniowy. ok.20/21 scina mnie z nog, wiotczeja mi wszystkie miesnie i zaczynam plesc trzy po trzy (to akurat nic dziwnego...). jestem w tej chwili w trakcie walki o jeszcze chwile w krainie zywych. po calym dniu wolnym w skagway na statek wtarabanilam sie z powrotem ok.20 i zejde znow na lad dopiero za dwa dni. niestety juz nie na alasce. jest mi tak smutno, ze az trudno uwierzyc. moglabym tu zostac juz dzis, jak babcie kocham. chyba jeszcze zadne miejsce tak mnie nie chwycilo w garsc.
dzisiaj rano spedzilam trzy godziny w pociagu, podrozujac w strone terytorium yukon slynna koleja starej daty (pamiatka po goraczce zlota; kolej zostala zbudowana miedzy 1898 a 1900r. i laczyla skagway, ktore mialo dojscie do oceanu z whitehorse, yukon, majace dostep do rzek na obszarach wydobycia zlota), white pass & yukon route. widoki piekne, jak sie mozna domyslac. pociag wspinal sie po tajemniczych, granitowo-lekko zielono-lysych gorach alaskowych (widzialam trzy kozy, jakas chyba tutejsza odmiana), przejezdzajac przez drewniane mosty, balansujac nad przepasciami. zrobilam pare zdjec, a polowe drogi powrotnej przespalam. wstyd... ale co poradze, ze odglos pociagu dziala na mnie jak tabletka na sen. starosc to chyba, spojrzmy prawdzie w oczy. wrocilam na statek po 12, zjadlam obiad, przepakowalam plecak i wyruszylam na wycieczke kolejna, tym razem z lukim. w centrum skagway wypozyczylismy samochod terenowy i dawaj w droge!
pojechalismy rownolegle do trasy pociagu, w strone yukon, wkraczajac przy okazji w pewnym momencie na terytorium kanady (pojawil sie dzieki temu w moim paszporcie stempelek 'skagway, alaska' - rarytas dla podroznika!:)). zimno dzisiaj bylo jak diabli, a do tego wietrznie, ale nie ma tego zlego - wiatr rozwial chmury i popoludniu bylo calkiem momentami slonecznawo. wiem, ze pisalam to juz chyba zylion razy, ale napisze jeszcze raz - jak tu jest pieknie... niby zlowrogo i groznie, niby surowo, a tak wyjatkowo i magicznie. kiedys ktos powiedzial, ze nowy jork, to nie tylko miasto, ale tez stan umyslu. zmieniam to stwierdzenie na: alaska, to stan umyslu. cisza i spokoj. przestrzen i wolnosc. przejechalismy z lukim (ja prowadzilam - super wygodny samochod), sluchajac lokalnych plyt i lokalnego radia, kawalek drogi w strone yukonu, a wracajac do skagway zboczylismy na chwile i poeksplorowalismy drogi lesne, ukryte (dojechalismy wrecz 'na koniec swiata'; dalej byly tylko smoki - koniec drogi w buszu). rwace strumienie, snieg, jeziora i wszedzie obecne gory. szkoda, ze na samochod i porzadne ogladanie terenu czas byl tylko dzis...
samo skagway urocze! czas stanal tutaj w miejscu, czulam sie jak na planie filmowym jakiegos westernu. wiadomo, ze wiele rzeczy pojawia sie na potrzeby turystow, ale same budynki i charakter wyjatkowy i chyba prawdziwy. chcialabym przyjechac kiedys do jakiegos tego typu miasteczka, ale bez turystow tym razem. zwiedzilam, co sie da, obfotografowalam okolice i tyle mnie tam bylo. jestesmy znow na statku...
oj, alasko, alasko...
ps. sukcesywnie uzupelniam zaleglosci zdjeciowe w poprzednich wpisach. dzis znow kilka nowych.

środa, 25 czerwca 2008

hrabina w krainie czarow

godz.19.08
za burta olbrzymi lodowiec, woda, niebieskie kry, foki. zdarzyl sie tez na brzegu jeden czarny niedzwiedz, grizzli, a wczesniej pare wielorybow. chmury rozwial wiatr, po raz pierwszy od poczatku rejsu widze slonce. naokolo cisza. siedzialam na dworze przez ponad dwie godziny, az od nadmiaru tlenu kompletnie mnie zmoglo na sen. nie spie coprawda, ale musialam wyciagnac nogi i slucham wlasnie nowo kupionej cudnej plyty lokalnego pana. jak tu jest pieknie... nie wiem dokladnie jak, ale alaska oczarowala mnie kompletnie. spokoj tego miejsca, sila wewnetrzna, wielkie przestrzenie. moge sluchac tej ciszy w nieskonczonosc. nie ma dwoch zdan, to zdecydowanie poczatek mojej znajomosci z ta czescia swiata. jeszcze tu wroce i mam nadzieje, ze nie raz.
przybilismy dzisiaj o 6.15 rano do kolejnego portu - tym razem juneau, stolicy alaski. ze statku zeszlam o 7.15 (umowmy sie, o 6.15 malo co w miescie jest czynne...), zignorowalam autobusy i mini-busy i udalam sie w strone centrum pieszo. o 8 rano ogladalam juz juneau z powietrza, dzieki goldbelt tramway - kolejce linowej, ktora zabrala mnie na szczyt mount roberts. nie mialam, niestety, czasu na wycieczke ktorymkolwiek ze szlakow odchodzacych od 'schroniska' na gorze - obejrzalam jedynie okolice z okien budynku, w sklepiku kupilam mase slicznych pocztowek z dawnych alaskowych czasow, a do tego przepiekna ksiazke national geographic i film dvd tez o alasce, po czym zjechalam z powrotem na dol. postanowilam, jak zawsze, zboczyc z najbardziej turystycznych ulic i zaszylam sie w bardziej lokalne okolice. najpierw jednak wstapilam do raven's gallery przy south franklin st, ktora to galerie zapisalam na liscie miejsc do odwiedzenia. bardzo owocna wizyta (nie wiem, czy moj portfel cieszy sie tak jak ja, ale na boze szczescie nie ma prawa glosu). 15 minut pozniejwyszlam z galerii z trzema oryginalnymi wyrobami z alaski - maska z kosci wieloryba, ryba z pior i kosci sloniowej i drewniana ryba z typowymi wzorami etnicznymi. piekne! zeby bylo jeszcze lepiej, pare krokow dalej, w nastepnej galerii znalazlam totem. totem - marzenie. po jednym spojrzeniu wiedzialam, ze to dokladnie to, czego szukalam. sliczna rzezba z 1910(!)roku, przedstawiajaca orla, lososia i niedzwiedzia. drzacym glosem spytalam o cene i po 5 minutach bylam juz jego wlascicielka. wszystkie miasta, do ktorych przyplywamy sa w znacznym stopniu nastawione na turystow (trudno sie dziwic, jesli statkow takich, jak nasz, przyplywa DZIENNIE ok.4-6) - sklepy z pamiatkami na kazdym rogu. trzeba jednak bardzo uwazac, bo wiekszosc rzeczy, to kompletne buble, najczesciej made in china zamiast made in alaska. nie dosc tez, ze buble, to jeszcze drogie - ceny zawyzone jak sie da najbardziej. wizyta w galerii jest na pewno nieco drozszym wydatkiem (choc mozna znalezc rozsadne ceny), ale ma sie za to pewnosc, ze jest to oryginalne, autentyczne.
z siatka pelna dziel sztuki udalam sie do slynnego red dog saloon, gdzie na scianie, oprocz licznych wypchanych zwierzat i pamiatek z czasow goraczki zlota, wisi w gablocie bron wyatta earp'a. zrobilam pare zdjec, kupilam plyte briana gale'a, lokalnego artysty folkowego, ktory, jak sie dowiedzialam, spiewa w tym saluuunie codziennie, i dalej w droge. przeszlam ogolnie rzecz biorac znaczna czesc miasta. zwiedzilam tez juneau-douglas city museum (historia miasta od momentu jego powstania, wiele rekwizytow 'z epoki' - ubrania eskimosow, przyrzady rybackie, lokalne wyroby - bizuteria z koralikow, wszystko, co sie da zrobic z drewna - drewno to glowny tutaj surowiec; mozna tez bylo w jednym miejscu poglaskac futro roznych zwierzat - najmilszy w dotyku byl, absurdalnie, grizzly!), alaska state museum (historia alaski, sporo totemow, wyrobow drewnianych - dominuja na nich ornamenty rybne, ubrania, pamiatki z kopalni, przyrzady latarnicze, pamiatki po rosjanach na alasce + wystawa zdjec lokalnych fotografow, a takze spora kolekcja wyrobow plemion alaski: aleutow, atabaskow, eskimosow i indian polnocnego wybrzeza). udalo mi sie tez znalezc sklep muzyczny, gdzie po milej rozmowie ze sprzedawca kupilam dwie plyty. pierwsza - libby roderick z anchorage, o ktorej czytalam jeszcze w polsce i ktorej cokolwiek chcialam kupic. druga plyta, to wyrob lokalny z juneau - 'letters to myself' scotta h.millera. poprosilam sprzedawce o jakies folkowe sentymentalne gnioty - wybral te plyte, powiedzial, ze jak na mnie patrzy, ta bedzie idealna i mial racje (scott jest, nota bene, mezem jego bylej dziewczyny, jak sie rowniez dowiedzialam). CUDOWNA plyta, slucham w kolko. uwielbiam lokalne wyroby. zwlaszcza w malych miastach.
samo juneau urocze. domy, tak jak w ketchikan, kolorowe i drewniane. uliczki raczej waskie, male. wiele pozostalosci, pamiatek po gornikach. naokolo gory pokryte sniegiem. w miescie mieszka ok.30000 ludzi - calkiem 'duzo' jak na stolice tak 'malego' stanu:) wszystko ma tutaj dusze, swoj jedyny i niepowtarzalny charakter. jesli tylko ktokolwiek z was bedzie mial kiedykolwiek okazje tu przyjechac, nie zastanawiajcie sie ani przez moment. zanim to jednak nastapi, moge zaoferowac zainteresowanym wspolne ogladanie zdjec przy dzwiekach alaskowych bardow po moim powrocie. zdjec mam juz 700, a to nawet nie polowa podrozy - bedzie co ogladac.
ide cos zjesc i poszukac wielorybow.
ps. albo zwariowalam albo juneau sie rusza. cos mi mowi, ze raczej to pierwsze... przez caly czas zdawalo mi sie dzisiaj, ze chodniki, ulice sie chwieja, faluja pod nogami. pare dni na wodzie i juz nie jestem w stanie ustac na nogach. choroba psychiczna sie poglebia...

godz.21.45
przez ponad godzine chodzilam po pokladzie, robiac zdjecia zachodu slonca. wieloryby pokazaly sie dwa, ale bardzo daleko. co jednak jest typowym moim szczesciem (ech...) - ledwie zeszlam z pokladu, zeby cos zjesc i napic sie herbaty, ponoc bardzo blisko statku przeplynely cztery orki, z czego dwie wyskoczyly z wody. chyba sie zastrzele.
ps. udalo mi sie zamiescic pare zdjec w poprzednich wpisach.

juneau i skagway wg pascala '99

JUNEAU
Niezwykle, tetniace zyciem miasto nie przypomina zadnej z innych stolic stanowych. Dostac się tu można tylko statkiem lub samolotem. Wyjatkowo malowniczo wygladaja budynki polozone tuz nad kanalem gastineau. W zalesione wzgorza na horyzoncie wcinaja się strome, waskie drogi. Dzieje miasta sa splecione z poszukiwaniem zlota. W 1880r. Dwaj poszukiwacze – jednym z nich był niejaki joe juneau – jako pierwsi znalezli na alasce ten szlachetny kruszec. Odkrycia dokonali w lesienad brzegami kanalu gastineau. Ich oboz, nazwany gold creek (zloty potok), szybko się rozrastal. Az do zamkniecia ostatniej kopalni w 1944r. miasto zajmowalo pierwsze miejsce na swiecie wśród osrodkow wydobywajacych niskokaratowa rude. Plaska powierzchnie w juneau, poczawszy od centrum az po lotnisko, pokrywa wybrana z kopaln ziemia.

SKAGWAY
Najdalej na polnoc wysuniety przystanek przy marine highway, powstalo z dnia na dzien w 1897r. jako zaplecze handlowe dla poszukiwaczy zlota wyruszajacych w mordercza, 500-milowa wyprawe do klondike. W ciagu trzech miesiecy skagway rozroslo się do 20-tysiecznego miasta, nekanego chorobami i przestepczoscia, nazywanego ‘pieklem ziemi’. Chlubilo się ponad 70 barami i setkami prostytutek, a wladze sprawowaly w nim gangi przestepcze, w tym ludzie jeffersona ‘soapy’ smitha, który zaslynal jako oszust wyludzajacy zloto od naiwnych poszukiwaczy. W 1899r. dobiegla co prawda konca goraczka zlota, ale już rok pozniej powstala linia kolejowa biala przelecz jukon ze skagway do whitehorse, stolicy jukonu, zapewniajac miastu przetrwanie. Osmiuset szesnastu mieszkancow dolozylo wszelkich staran, by zachowac miasto w pierwotnym ksztalcie. Efekty tych wysilkow można ogladac w gold rush national historic park w klondike. Latem zawijaja tu az trzy statki wycieczkowe dziennie, by podziwiac to miejsce. Od polowy wrzesnia do maja prawie wszystko jest jednak pozamykane i miasto jest znacznie spokojniejsze.

wtorek, 24 czerwca 2008

koniec dnia

godz. 22.10
zeszlam wlasnie z otwartego pokladu. za ciemno juz na zdjecia (choc i tak w miare jasno jak na noc - witamy na alasce), a do tego zrobilo sie naprawde zimno. na statku odbywa sie wlasnie konkurs karaoke, w kasynie ostry hazard, w restauracjach tlumy, a za burta cud natury. nie jeden.
jakies 20 minut temu widzialam dwa stada wielorybow. jak na moje oko, ok.10/11 stworow, z czego wiele naprawde uprzejmych. jeden raczyl byl sie tuz kolo mnie przeciagnac, wyciagajac na powierzchnie caly swoj grzbiet. dwa albo trzy pokazaly swoja pletwe, ale bez pospiechu. zakrolowal jednak jegomosc (lub jegomoscia - nie wiem, jaka plec) chyba najbardziej ciekawy wygladu swiata z naszej perspektywy - wystawil glowe i kawalek tulowia, zgarnal do pyska pol zatoki i wrocil do siebie.
plakac mi sie naprawde chce ze wzruszenia, jak to wszystko ogladam.
swiat jest wystarczajaco piekny bez naszych poprawek i 'ulepszen'.
ide spac. strasznie szybko padam tutaj wieczorami - byc moze z nadmiaru swiezego powietrza (absurd - NADMIAR swiezego powietrza?!). dzisiaj jednak spalam malo, a jutro pobudka o podobnej porze. ustalilismy juz, ze jestem na emeryturze, tak wiec trzeba sie z tym pogodzic i oszczedzac... :)
prognozy pogody na jutro w juneau i srode w skagway bardzo dobre - slonce!!! oby sie sprawdzilo.
gudnajt

na wodzie i z powietrza, w deszczu i we mgle - sila przyrody

godz. 17.57
leze na lozku w swojej kajucie i sie susze. nie jest to moze wymarzona pogoda wakacyjna - zalatuje londynem - szaro i deszczowo, ale pomimo to alaska jest jednym z bardziej magicznych miejsc, jakie widzialam w zyciu.
pisalam, ze tego typu rejs nie jest moja para kaloszy. mysle, ze to tak, jakby ci ktos przez tydzien machal przed nosem cukierkiem, ale nigdy tak naprawde nie dal go zjesc. plyniemy od wczoraj przez inside passage (udalo mi sie zobaczyc albo wieloryba albo orke - wypielo sie toto, pokazalo grzbiet, pletwe i prawie glowe), ale tak by sie chcialo byc w srodku tego wszystkiego, uciec ze statku (uciec przy tym od wszystkich zbednych atrakcji; traktuje ten rejs glownie jako mozliwosc dostania sie na polnoc) i przejsc z alaska na 'ty'.
przybilismy do portu w ketchikan o 6 rano (w nocy kolejna zmiana czasu - godzina w tyl). wzielam prysznic, zjadlam trzy nalesniki z syropem klonowym, zabralam z restauracji troche owocow i ok.7 zeszlam na lad. statek daje mozliwosc wykupienia wycieczek tematycznych, ale zignorowalam to kompletnie - narzut 2000% - i postanowilam sama zorganizowac sobie dzien. jakies 10 minut pozniej zupelnie od niechcenia spytalam sie przyportowych chlopakow, za ile i o ktorej moglabym z nimi poleciec nad misty fjords. krotkie pytanie, krotka odpowiedz, od razu bilet w rece i zaoszczedzonych $150. kazano mi sie zjawic o 9.45, a ze byla dopiero 7.30 postanowilam odwiedzic miejsca, ktore wczoraj wypisalam sobie na kartce. kiedy schodzilam ze statku, bylo szaro, ale bez deszczu. godzine pozniej lalo juz dosc solidnie, ale nic strasznego dla podroznika. zalozylam kaptur (niech zyja letnie temperatury - mialam na sobie dwie koszulki, polar i kurtke z gore-texu) i w droge. przed wylotem nad fjordy (float plane - samolot z plozami, startuje z wody) udalo mi sie zobaczyc pare totemow (ketchikan ma jedna z najwiekszych kolekcji na swiecie), slynny dystrykt historyczny, przylepiony do drewnianej ulicy creek street, biegnacy wzdluz i nad (domy na palach) ketchikan creek. zwiedzilam tez tongass historical museum (malenkie muzeum, pokazujace rozwoj ketchikan, niegdys mikroskopijnej osady rybackiej), dolly's house (dom znajduje sie przy creek st, bedacej niegdys czescia 'red light district'; dolly byla, o ile dobrze pamietam, jedna z lokalnych dziewczat na uslugi, jesli nie burdel mama) i pare galerii (poluje na jakis ladny totem). o 9.45 zjawilam sie pod centrum turystycznym, dwie minuty pozniej podjechal po mnie samochod, bardzo mila dziewczyna wpuscila mnie do srodka, przywitalam sie z czworka pozostalych pasazerow i ruszylismy w strone samolotu. o godz.10 bylismy juz w powietrzu. siedzialam z tylu, dzieki czemu mialam okna po obu stronach samolotu dla siebie. pogoda psia, ale widoki piekne.
misty fjords national monuments, wyrzezbione przez lodowiec miliony lat temu, to 2,3 milionow akrow ziemi. fjordy, granitowe sciany, wzniesienia prawie calkowicie pokryte drzewami (rain forest), wodospady, jeziora, wyspy. dom dla orlow (biale oraz bold eagles - widzialam dwa!), czarnych niedzwiedzi (dochodza do 3,5 metra wysokosci!), wielorybow, jeleni, lososiow. sa tez foki, orki (widzialam chyba jedna). przepieknie!!! szkoda tylko, ze padalo i bylo mgliscie - w sloncu musi dopiero zapierac dech! choc obszar fjordow olbrzymi, z samolotu moze wydawac sie w miare do ogarniecia. do czasu. w polowie drogi wyladowalismy na 10minut na wodzie w jednej z zatok - rozmiar drzew, wzniesien naprawde przypomina, ze jestesmy tak naprawde niczym w porownaniu ze swiatem.
do portu wrocilam przed 12, a ze dobrze nam sie rozmawialo z 'kierowniczka' (pytala, co to takiego 'poland' i gdzie to jest:)), podwiozla mnie prosto pod totem heritage center. centrum to, to nic innego, jak muzeum totemow z XIXwieku, w ktorym jest ich ok.30, odzyskanych na terenach tlingit indian village, tangas island i village island, a takze z haida village of old kasaan na wyspach ksiecia williama; mieszkancy tych terenow przeniesli sie na poczatku XXw do ketchikan po to, zeby byc blizej kosciolow, szkol, kopalni i mlynow, ktore dawaly szanse na zatrudnienie; niesamowite rozmiary i zdobienia, bardzo wiele ornamentow rybnych; totemy byly rzezbione przy okazji roznego rodzaju swiat, smierci lub jako symbol danego rodu). zwiedzilam heritage center + znajdujace sie obok deer mountain tribal hatchery (hodowla lososia) i eagle center (orly na wyciagniecie reki), po czym w strugach deszczu (ketchikan jest stolica deszczu) wrocilam do centrum, kupujac po drodze w lokalnym sklepie kawior lososiowy, filety z lososia (ketchikan jest rowniez lososiowa stolica), lokalny balsam do ust i plyte rownie lokalnego zespolu, ray troll and the ratfish wranglers (bardzo pocieszne:) jest np. piosenka o tym, jak zdrowy jest losos i jak potrzebna jestnam omega3, czy tez piosenka o przybyszach z planety cygnus x, ktorzy zabrali wokaliste na swoj statek kosmiczny). myslalam, przez moment, ze nie zdaze na statek, ale udalo sie jakims cudem, a teraz juz plyniemy dalej. jutro pol dnia w juneau, stolicy stanu. statek wytania jak moze na oplatach portowych (pralnia brudnych pieniedzy, taka kompania; zarabiaja na tych rejsach ok.3 milionow dolarow tygodniowo, ale pieniadze rozchodza sie nie wiadomo gdzie - FAKT), zatrzymujemy sie tylko na pol dnia, ale wykorzystam, jak tylko sie da.
alaska jest niesamowita. inna niz cokolwiek, co do tej pory widzialam. dzika, potezna, pozornie spokojna, tajemnicza, narzucajaca swoje prawa. gdybym tylko mogla zaszyc sie w srodku...
popoludnie statkowe spedzilam z jankiem i henkiem, polskimi czlonkami big-bandu, ktorzy pokazali mi czesc statku niedostepna dla pasazerow (polak potrafi - przypielam sobie na potrzeby kamer statkowych cudza plakietke pracownicza) i z ktorymi pogralam w ping-ponga z widokiem na wode. zdjec na blog nie wcisne ze statku- potwierdzilo sie moje przypuszczenie o zbyt slabej sieci; blagam o cierpliwosc - jesli nie uda sie na alasce, wstawie wszystko po powrocie do seattle.
ide cos zjesc.
baj
ps. wdalam sie w kilka rozmow w galeriach, muzeach i sklepach. zabawni, rozmowni, przemili lokalni ludzie.

alaska i ketchikan wg pascala z 1999r.

ALASKA
Aura tajemniczej, nieujarzmionej potegi otaczajacej alaske zawarta jest juz w jej nazwie. Wywodzi się ona od slowa ‘alayeska’, które w jezyku atabaskow oznacza ‘wielka ziemie na zachodzie’. Wyobraznia podsuwa niezwykle obrazy, ale rzeczywistosc przekracza najsmielsze oczekiwania. To kraina olbrzymich pol lodowych, rozleglej tundry, utworzonych przez lodowiec wawozow, bujnych lasow, glebokich fiordow i ciagle czynnych wulkanow. Dzika przyroda, gdzie indziej zagrozona, tu osiaga pelnie rozkwitu. Nie naleza do rzadkosci niedzwiedzie grizzly mierzace do 3,5 m wysokosci. Zdarza się, ze ruch uliczny w centrum anchorage zaklocaja losie. Nocami daje się slyszec wycie wilkow. Ponad drzewami szybuja bieliki amerykanskie, a w gore strumieni wedruja dwudziestoparokilogramowe lososie.
Na terytorium alaski można znalezc najdalej na zachod i na polnoc wysuniete punkty usa. (...) Olbrzymi obszar stanu jest dwukrotnie wiekszy od obszaru teksasu, a jego linia brzegowa dluzsza niż linia brzegowa reszty kraju. Niemal wszystkie (z wyjątkiem trzech) najwyzsze szczyty gorskie ameryki polozone sa wlasnie tutaj, a powierzchnia tylko jednego z lodowcow jest dwukrotnie wieksza od obszaru walii.
Ten olbrzymi stan zamieszkuje jednak zaledwie 570000 ludzi (dane z 1999r.). można powiedziec, ze im wiecej tutejszych zim się przezylo, tym bardziej jest się alaskaninem. Alaska, często nazywana ‘last frontier’ (ostatnia rubieza), pod wieloma wzgledami przypomina XIX-wieczny dziki zachod – nie zmierzona, nie zagospodarowana kraine, gdzie każdy mogl zagarnac dla siebie troche ziemi i zyc, jak mu się podobalo.
Alaska to najwczesniej zaludniony obszar obu ameryk.
Alaska poludniowo-wschodnia, znana także jako inside passage, nie sklada się z tak rozleglych przestrzeni jak wnetrze kraju, jednak fiordy, gory, lodowce i geste lasy iglaste mogą konkurowac z uroda tamtych terenow. Tutejsza ludnosc, zamieszkujaca w przepieknej scenerii, utrzymuje się z wyrebu drzew, rybolowstwa i turystyki. Polozone najdalej na poludnie miasto ketchikan szczyci się bogatym dziedzictwem tubylczej kultury. Wysuniete najdalej na polnoc skagway wciąż oddycha atmosfera ery goraczki zlota.

KETCHIKAN
Jedyna miejscowosc na wyspie revillagigedo, 500 mil na polnoc od seattle, chce uchodzic za ‘pierwsze miasto’ alaski. Biali osadnicy dotarli do ketchikan na poczatku lat 80. XIX wieku. W 1886r. Otwarto pierwsza z kilkunastu fabryk konserw rybnych w tej, jak ja pozniej nazwano, ‘lososiowej stolicy swiata’. Strzeliste cedry, swierki sitkajskie i choiny, niegdys uzywane przez tlinglitow jako surowiec do budowy domow i rzezbienia totemow, znalazly się w tartakach. Nie inwestuje się już w rybolowstwo i przemysl drzewny, a od czasu zamkniecia w 1997r. Przestarzalej, olbrzymiej papierni, gospodarka regionu jest malo stabilna.
W czwartym pod względem wielkosci miescie stanu rocznie spada najwiecej deszczu: opady wynosza tu ponad 4100mm.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

bojkot internetowy

godz. 14.10
internet wciaz odmawia wspolpracy zdjeciowej. bede probowac dalej, ale kiepsko to widze...
obejrzalam jeden odcinek 'przystanku', pokorespondowalam z rodzicami, wzielam prysznic, zjadlam obiad na powietrzu (w oddali majaczy juz alaska!). nie ma slonca, ale nie ma tez deszczu ani specjalnie chmur. ot, szaro. ide posiedziec na powietrzu, zrobic pare zdjec, poczytac, ale najpierw - KASYNO. wiem, wiem. nie powinnam, ale nie odmowie sobie tej przyjemnosci(?).
orewuar
ps. przypomnialo mi sie, ze tesda (takie imie), ktora wczoraj nie mogla zrozumiec zasady dzialania moich paszportow spytala rowniez, skad jestem. powiedzialam: from poland, a tesda na to-holland? ja na to, ze nie - Poland. jak rany, tak zdziwionej twarzy nie widzialam dawno. po czym padlo tradycyjne juz pytanie - where is it? russia?

hrabina na emeryturze

godz.9.31
plyne. dzien pierwszy na morzu.
mialam lekkie problemy z ustaleniem czasu - nie mam ze soba zegarka, a moj telefon nie chcial sie naladowac (za slaby prad), ale juz wszystko jasne. na statku jestem od wczoraj. droga do vancouver przyjemna, przejechalysmy przez granice amerykansko-kanadyjska bez problemow - pare stempli i w droge. samo vancouver wyglada miejscami bardzo europejsko, dosc bogato i zaprasza wygladem do zwiedzania. bede miec w niedziele pare godzin po zejsciu ze statku, wiec na pewno cus obacze.
na statek weszlam ok.15 - zaliczylam wczesniej kolejne dwie odprawy celne, a pozniej mordowalam sie przez 20minut przy rejestrowaniu sie, probujac wytlumaczyc pani szanownej z obslugi, dlaczego mam dwa paszporty i kilka roznych wiz. bylo to zdecydowanie ponad jej mozliwosci. jestem jednak w swojej kajucie, tak wiec jak widac wsjo charaszo. zaraz po wejsciu na statek znalazlam kafejke internetowa i wykupilam pakiet 100-minutowy, dzieki czemu wreczono mi na czas trwania rejsu prywatnego laptopa. bardzo to poreczne, bo moge nadrobic zaleglosci dvd, obrabiac zdjecia i pisac. za burta coprawda widoki piekne i na pewno nie mam zamiaru spedzac czasu przy komputerze, ale odrobina 'przystanku alaska' przed snem nie zaszkodzi. z internetem tez oczywiscie nie obylo sie bez odrobiny absurdu. pan komputerowiec probujac wyjasnic tajemnice mojej niemoznosci zalogowania sie doszedl do wniosku, ze moja kabina nie istnieje. bylo to dosc interesujace, zwlaszcza, ze 5minut wczesniejw niej bylam, ale ktos kiedys powiedzial, ze wszystko jest zludzeniem, wiec nie probowalam sie klocic.
statek jest spory, choc myslalam, ze bedzie jeszcze wiekszy. 12 pokladow, 11 restauracji, basen na powietrzu, sciezka joggingowa, silownia, boisko do koszykowki, ping-pong, sklepy, teatr, kasyno i pare innych atrakcji. srednia wieku na statku - ok.70lat, tak wiec zdecydowanie ja zanizam. mam wielkie szczescie meteorologiczne - swieci slonce i zapowiada sie kolejny ladny dzien. ponoc rejs zeszlotygodniowy byl koszmarny - deszcze, chmury i minusowe temperatury na alasce, tak wiec 'aj em laki'. zobaczylam sie pod wieczor z lukaszem, poszlam tez na mini-show w teatrze (prezentacja wszystkich atrakcji muzycznych na statku). bycie na takim statku jest dosc dziwne, odrealnione troche i nie majace zbyt wiele wspolnego z prawdziwym podrozowaniem - nie sadze, zebym sie jeszcze kiedys na cos takiego wybrala, ale widoki piekne i na pewno odpoczne, pod warunkiem, ze dalej bede uciekac od tlumow. mam ze soba dwie ksiazki do przeczytania i mysli do przemyslenia. jesli tylko znajdzie sie na ktoryms pokladzie ciche miejsce na dworze, moge tak siedziec godzinami, gapic sie na wode, sluchac wiatru i ciszy. te glosne koncerty, kasyna na wodzie, handel diamentami wydaja mi sie w jakims sensie atakiem na przyrode, wlazeniem z buciorami w cos o wiele piekniejszego, ale co zrobic, jesli swiat idzie w te strone.
moja kajuta wyglada jak po przejsciu huraganu:) jest to najmniejsza kajuta na statku, bez okna, ale nie jest zle! mam dwuosobowe lozko, szafe, mini-lazienke i zapas wody od lukasza (nie ma to, jak zbratac sie z zaloga:) od razu lepiej - darmowy internet, znizki, woda, ogladanie statku od zaplecza). jedzenie na statku jest wliczone w cene biletu, wiec jesli tylko robie sie glodna, ide na gore i po problemie. sprobuje pozniej pobiegac jeszcze troche (smiesznie tak biegac na oceanie:)) i ot tak sobie bede plynac. bez pospiechu.
wlasnie zaczelo bujac. ide na gore.
ps. przeszlam wczoraj szkolenie na wypadek toniecia statku. jestem w sekcji 'K', przypisana do lodzi ratunkowej nr16. nauczylam sie zakladac kamizelke ratunkowa. moi wspolkompani lodziowi ledwie sie poruszaja, ale sa przemili. mysle, ze jedyna osoba w miare w moim wieku jest nasza szefowa, carmen, ktora nie mowie wiele wiecej poza 'ok'. dobre i to.
ps. probuje wcisnac zdjecia do poprzednich postow, ale ten glupi drogi internet odmawia wspolpracy.

sobota, 21 czerwca 2008

cicely vs. twin peaks

godz. 1.37
wypilam troche wody, umylam nogi, zmieniajac ich kolor z czarnego na w miare ludzki, spakowalam walizke i chyba klade sie spac. bateria do aparatu regeneruje swoje sily, mapy i przewodniki czekaja na ich uzycie - lejdys end dzentelmen, pora na alaske!
jutro rano jedziemy z dorota z seattle do vancouver (liczac na zero, powtarzam, zero problemow na granicy amerykansko-kanadyjskiej), gdzie o godz.12 rozpoczyna sie czek-in pasazerow statku norwegian sun relacji vancouver-alaska. planowy wyplyw - godz.17.
jesli sie uda, spotkamy sie w okolicach poludnia z lukaszem, ktory kolega jest moim jeszcze z czasow szkoly muzycznej opolskiej, a ktory jako pianista jazzowy na statku owym pracuje. internet na statku drogi jak fiks, ale postaram sie opisywac wszystko na biezaco, no i w koncu wkleic dawno obiecane zdjecia (ktorych jest juz niemalze 400...). mam nadzieje, ze wsrod opisow nie pojawi sie slowo 'choroba morska'.
dzisiejszy dzien - kolejnych wiele wrazen i oblednych miejsc. coprawda nie udalo sie zrealizowac planu w calosci (druga polowa po moim powrocie z alaski, co tak naprawde jest szczesliwym rozwiazaniem, bo pozwoli na dokladniejsza penetracje terenu:)), ale wycieczka byla to naprawde cudna.
wyjechalysmy z dorota z seattle ok.godz.10 rano. kierunek - roslyn. miasteczko to male, ciche, wyrwane w jakims sensie z kontekstu, zawieszone w czasie, oddalone od seattle o mniej wiecej 80 mil na wschod. pare sklepow, bar 'the brick', kawiarnia 'roslyn cafe', ktora byla ponoc kiedys polska (!) restauracja, malenkie kino, jeszcze mniejsze muzeum historii miasta, fryzjer, sklep rowerowy, straz pozarna, kosciol na wzgorzu. domy zadbane, glownie drewniane, bez zadnego przepychu czy oznak bogactwa. czysto, spokojnie. skad pomysl na wizyte? serialowy maniak, czyli ja, nie mogl sobie tej okazji odpuscic. otoz roslyn, to nic innego, jak fikcyjne cicely, czyli miejsce akcji 'przystanku alaska'. obeszlysmy w miasteczku wszystko, co sie dalo. zjadlysmy w 'the brick' naprawde smacznego steka z salata i za duza iloscia ziemniakow i krewetek, popijajac to sowicie coca-cola (probuje byc 'lokalna', jak zawsze podczas wypraw...). w sklepie z pamiatkami, mieszczacym sie w gabinecie dr fleishmana kupilam pare drobiazgow (sprzedawca josef, kroat, niezwykle gadatliwy; przy placeniu wreczyl mi wizytowke, opowiedzial historie swojego zycie i plan na czas najblizszy - ma zamiar wrocic do chorwacji- dopisal numer telefonu i powiedzial: make sure you call me! coz moglam zrobic poza powiedzeniem: sure will, see you in croatia. :)). moze i male, ale roslyn jest zdecydowanie miasteczkiem urokliwym. jako ze odrobilam nalezycie zadanie domowe w polsce i wydrukowalam przed wyjazdem wszystkie mapy i dyrektywy, wsiadlysmy po jakims czasie z powrotem w samochod i udalysmy sie na poszukiwania dwoch miejsc ostatnich miejsc z listy. troche bylo przy tym bladzenia - najpierw jechalysmy przez jakis czas w odwrotnym kierunku, dziwiac sie, ze nijak sie to ma to dyrektyw. potem bladzilysmy pieszo po lesie niedaleko miasteczka 'roland', szukajac skarpy, ktora opisywalam dorocie nad wyraz dokladnie, a ktora pomylila mi sie kompletnie z innym miejscem:) nie ma jak szukac z uporem maniaka miejsca, ktorego nie ma. nie ma jednak tego zlego... - obie widzialysmy dzieki temu po raz pierwszy chipmunk. ponoc nazwa ta nie ma odpowiednika w polsce, wiec nie moge przetlumaczyc, ale jest to zdecydowanie rodzaj wiewiorki. wiewiorka typu 'chip & dale'.
z tej skarpy pojechalysmy na inna skarpe, tym razem nad jeziorem cle elum. palila sie nam coprawda kontrolka paliwa, a o stacji benzynowej mozna bylo tylko pomarzyc, ale dojechalysmy na miejsce bez problemu, zaliczajac kazdy mozliwy rodzaj nawierzchni (asfalt, zwir, piasek, runo lesne). pojechalabym tam nawet, gdybym miala pchac ten nasz wehikul czasu - dla takiego widoku. olbrzymie (naprawde OLBRZYMIE) jezioro, jeszcze wieksze gory naokolo, mnostwo drzew i kompletna cisza. wdrapalysmy sie na skarpe i nie moglysmy oderwac od widoku oczu. po czyms takim naprawde coraz mniej chce sie wracac do cywilizacji.
w drodze powrotnej z roslyn do seattle plan A przewidywal odwiedzenie 'north bend' i 'snoqualmie falls' - miejsc znanych z 'twin peaks'. w zwiazku z pozna godzina (nie mam ZADNEGO wyczucia czasu i jesli sie mnie nie pilnuje, plan A rzadko ma szanse na powodzenie) pojawil sie jednak plan B - zatrzymalysmy sie jedynie w 'twede's cafe', w ktorej agent cooper zajadal sie zawsze cherry pie, popijajac to 'damn fine cup of coffee' (zpapugowalysmy agenta i wrzucilysmy w siebie to samo), po czym wrocilysmy do seattle. udalo nam sie dzieki temu zobaczyc jeszcze w seattle koncowke zachodu slonca na plazy w lincoln park.
zrobila sie juz 2.24 i musze absolutnie sie polozyc. jutro dlugi dzien i kolejne podroze.
co by jednak nie mowic, jest tu pieknie. jak babcie kocham.
si ju sun

mount reinier w pelnej okazalosci

godz.23.31
najadlam sie przed chwila nieprzytomnie kalmarow, mieczakow (tak wg slownika nazywa sie po polsku 'clam') i lodow, i padam. zrobilysmy sobie wieczorem z dorota dzien dziecka i wydalysmy pare dolarow na ubrania, a przy okazji mialam okazje sprobowac prowadzenia samochodu w ameryce. przepisy drogowe, jak sie okazuje, nieco inne, ale to pikus. gorsza sprawa, to przerzucenie sie z diesela na benzyniaka, ale tak latwo sie nie poddam.
mialysmy w drodze powrotnej do domu mala przygode pt. jazda pod prad - wszystko przez samochod przede mna, za ktorym mialam jechac. wszystko mu sie bylo pomieszalo i wjechal pod prad, o czym ja nie wiedzialam, bo bylo ciemno. ruchu na szczescie wielkiego nie bylo, tak wiec wystarczylo zjechanie na bok w inna ulice (rowniez pod prad) i nawrocenie. trzeba sobie czasem urozmaicic podroz do domu.
jesli chodzi o dzien - niech mnie dunder, jak tu ladnie!!! z okazji pieknej, slonecznej pogody (ponoc to ewenement w tym roku) zrobilsmy sobie wycieczke do mount reinier national park w celu obejrzenia czynnego wulkanu o tej samej nazwie (znak rozpoznawczy seattle).
widoki piekne - az trudno opisac. wielkie przestrzenie, mnostwo lasow, nieprawdopodobnie wysokich drzew, spiewajacych ptakow. miedzy drzewami wodospady, kaskady, punkty widokowe, a nad tym wszystko kroluje dumnie pokryty sniegiem wulkan. cos pieknego.
jak tylko bede mogla, wcisne tu zdjecia - tak bedzie najprosciej.
jutro dalszy ciag eksplorowania ziemi naszych amerykanskich braci, tak wiec zmykam pod koldre.
gudnajt
ps. po raz pierwszy w zyciu chodzilam dzisiaj w sandalach po kilkumetrowych (!) zaspach snieznych.

piątek, 20 czerwca 2008

jak to milo nigdzie sie nie spieszyc...

godz. 23.34
jestem nieprzytomna. wczorajszy tytul wpisu wymusil chyba sytuacje, bo nastapila prawdziwa bezsennosc w seattle. no, moze zasnelam na chwile, ale ogolnie rzecz biorac wszystko mi sie w mozgu pomieszalo na calego - budzilam sie w srodku nocy, myslac, ze to juz poludnie, az w koncu wstalam zrezygnowana po 7 rano. wzielam prysznic, zjadlam sniadanie i pojechalam 'w miasto' z pawlem, mezem doroty (dorota w pracy).
objechalismy pawla luxusem (czyli lexusem) sporo, jak na godzinna wycieczke, miejsc, zatrzymujac sie przy queen ann view point (widok na 'downtown' seattle, a w szczegolnosci na 'space needle' - znak charakterystyczny miasta), gasworks park przy lake union (widok rowniez na centrum, ale od innej strony + tak zwane 'water houses', czyli domy na wodzie - zaraz przy przystaniach), cmentarzu 'lake view cementary' na capitol hill, na ktorym odwiedzilismy groby bruce'a i brandon'a lee, a na koniec wdrapalismy sie na szczyt water tower (cos w stylu opolskiej wiezy cisnien przy wodociagowej) w parku nieopodal. zrobilam tez pare zdjec paczka, czyli black sun (tak zwany doughnut=paczek - rzezba w ksztalcie kola, z dziura w srodku).
po tej wycieczce pojechalam na wycieczke nastepna w okolice kolejnej pracy doroty (obfotografowalam pare prywatnych domow, liczac na nieobecnosc policji), a po tym wszystkim udalismy sie do scislego centrum.
pierwszy przystanek - REI, czyli olbrzymi sklep ze sprzetem i akcesoriami turystycznymi. glowny powod - zakup spiworow. jak sobie mozna wyobrazic (dwie baby na zakupach) spiworow nie kupilysmy (nie mieli malych, lekkich - wciaz nie wierze!), ale dorota wyszla za to z sandalami, a ja z zestawem tytanowych garnkow turystycznych, miska gumowa oraz paskiem do kompasu. baby...
po zakupach pawel podwiozl nas pare przecznic dalej i nastapil spacer. glowna atrakcja - pike place market, czyli olbrzymi market jedzeniowo-kwiatowy (chyba nie tylko), miejsce historyczne juz w zasadzie, ktore broni sie przed likwidacja (osly-matoly chca tam zbudowac kolejny drapacz chmur). jestem chetna sama podpisac petycje i pozostawienie tego miejsce w spokoju. targ jak z bajki. kupa ludzi i cudna atmosfera malenkich straganow (gdyby ktos lecial do seattle, naprawde polecam! zwlaszcza stragan z rybami zaraz przy glownym wejsciu, na ktorym to straganie przy kazdym zakupie ryb odbywaja sie 'show', czyli rzucanie tymi rybami przez pol sklepu:)). zjadlysmy przy okazji wizyty w pike place rzecz nie jedna - roznego rodzaju rosyjskie pierogi (niektore w stylu polskich drozdzowek) + rybne przysmaki. doris skusila sie na lososia, a ja nareszcie sprobowalam slynnego (raczej bostonskiego, jak mi sie zdaje) clam chowder - bardzo dobra zupa z czyms rybnym, co nie pamietam, jak nazywa sie po polsku. po wyzerce poszlysmy do pierwszego na swiecie starbucksa (dzikie tlumy, niczego nie wypilysmy), po czym kupilam na straganie troche owocow i wsiadlysmy w autobus linni 21 express i wrocilysmy do domu, zeby 20minut pozniej z niego wyjsc. powod - mecz pilki noznej - polska:bosnia (pawel byl jednym z zawodnikow). mecz na stadionie w tukwila, w ramach dorocznych mistrzostw lokalnych, w ktorych w tym roku bralo udzial 55 druzyn, przedstawicieli roznych krajow (wszystko obywatele seattle). dzisiejszy mecz byl meczem pol-finalowym. nie wygralismy, niestety (glowny atak -kompletna sierota!), ale bardzo byl to mily wieczor.
zjadlam przed chwila ziemniaki, szparagi i pysznego steka i padam na twarz.
ogolny wniosek po dzisiejszym dniu: seattle bardzo, bardzo mi sie podoba. zadbane, kolorowe, bardzo pofalowane (a raczej wzgorzaste - mysle, ze to wymarzone miejsce do krecenia filmow akcji z poscigami samochodowymi - wyskoki mozna tu uskutecznic pierwsza klasa!), tetniace zyciem, a jednoczesnie zrelaksowane (zawsze uwazalam, ze bliska obecnosc morza, oceanu ma olbrzymi wplyw na charakter miasta i ludzi). ludzie na ulicach mili, zartobliwi, usmiechnieci, gadatliwi. pogoda trafila nam sie ladna, wiec mialam okazje zobaczyc z daleka otaczajace nas gory i wulkany. wszedzie przy tym duzo drzew, parkow. no i ta woda.... :)
zalaczam zdjec pare i czolgam sie do lozka.
adijos
ps. komputer nie chce wczytac zdjec - za wolny internet:( sprobuje jutro w jakiejs kafejce. nie tracmy nadziei - zdjec juz w aparacie cale mnostwo.

środa, 18 czerwca 2008

i raz, i dwa, i trzy

godz. 15.58 czasu lokalnego, czyli chyba 21.58 w polsce
jestem na lotnisku w washington d.c. i czekam na samolot do seattle. trzeci juz lot dzisiaj - chyba umre z nudow! robie co moge, zeby sie rozerwac, ale 17godzin w samolocie, przy niemalze braku filmow to dluuugo (lece lufthansa, a w zasadzie 'united', ktore ma niestety gorsza oferte rozrywkowa niz 'virgin'; do wyboru raptem piec filmow - obejrzalam 'the bucket list' z j.nicholsonem oraz kolejna mierna produkcje z d.keaton - czego ona nie robi dla pieniedzy...).
lot do monachium bez problemow, podobnie do stanow. nawypelnialam sie w miedzyczasie mnostwa kwitkow, podan, aplikacji imigracyjnych - co tylko sobie czlowiek zamarzy, ale jestem juz oficjalnie w stanach, a cala odprawa zabrala duzo mniej czasu niz ostatnio. zeby bylo jeszcze lepiej, nie zgubili mojej walizki, wiec pelnia szczescia:)
w monachium na lotnisku poznalam tomka, polaka, a w samolocie - amerykanina, kurta. kurt zaoferowal mi wrecz mentosa i karte telefoniczna - to chyba milosc...
pije wlasnie trydycyjne moje starbucksowe frappuccino karmelowe (kawa mrozona z bita smietana i karmelem - zawartosc kalorii pomijam milczeniem...) i chyba pojde poczytac.
'into the wild' - calkiem wciagajaca ksiazka. lepsza, moim zdaniem, niz film. dla niewtajemniczonych - jest to historia chlopaka, wedrujacego po stanach w celu znalezienia 'czegos'. idealnego stanu ducha najprawdopodobniej. porzuca wszystko, zrywa kontakt z ludzmi, pali wszystkie swoje oszczednosci i przez pare glupich bledow... umiera na alasce, o ktorej marzyl. historia autentyczna. film wg mnie troche zbyt cukierkowy. sama historia jednak bardzo ciekawa, a ksiazka, to zebrane do kupy wszystkie fakty, zapiski 'bohatera' oraz wypowiedzi rodziny i osob, ktore sie z nim zetknely. polecam i ide do bramki.

bezsennosc w seattle

godz. 0.26 czasu lokalnego (8.26 w polsce)
jestem w seattle!!!
lot z washingtonu opozniony o ponad godzine z powod burzy. w samolocie nudno jak fiks, probowalam czytac, troche spac i jakos przetrwalam, ale moje nogi wolaly o pomste do nieba. na lotnisku przywitala mnie dorotka (kolezanka z licealnej lawki) z mezem - wzruszen co nie miara:) w drodze do domu zahaczylismy o meksykanski take-away+zobaczylam panorame seattle nad woda - cudo!, a teraz, po lampce wina, klade sie spac. mowiac szczerze, ledwie stoje na nogach, ale pieknie tu i przeczuwam wiele przygod.
do napisania!
ps. jutro uruchamiam aparat fotograficzny.

wtorek, 17 czerwca 2008

byc wciaz w podrozy, w drodze pod wiatr...

godz. 21.14
podroz oficjalnie rozpoczeta. dzisiaj o 10.21 rano wsiadlam w opolu w pociag pospieszny i przewiozlam sie do warszawy, gdzie odebral mnie moj wielki brat. mile popoludnie - pyszny obiad i zabawy z bratankiem, jaskiem, a teraz ostatnie chwile w polsce.
jutro podrozy ciag dalszy:
8.45 warszawa - 10.25 monachium
11.35 monachium - 14.45 (czasu tamtejszego) washington
17.35 washington - 20.19 (kolejna roznica czasu) seattle
w samolocie spedze 16godzin 34minuty, jak twierdzi bilet, a lacznie z przesiadkami zajmie wszystko o cztery godziny wiecej (trzeba tez doliczyc kolejne 1,5 na pierwsza odprawe i ok. 1,5 na odprawe imigracyjna juz w usa, co daje w sumie ok.24 godziny w drodze; licze na porzadne filmy dla zabicia czasu - plus lotow miedzykontynentalnych; zaczelam tez czytac ksiazke 'into the wild').
trzymajcie kciuki!
do milego napisania
ps. na zdjeciu - jasiek.

niedziela, 15 czerwca 2008

obiecanki cacanki ?

godz. 2.07
powinnam juz dawno spac, ale skoro cos obiecalam, to obietnicy dotrzymac trzeba. opowiesc rosyjska jest juz na blogu (12.06.08). 'inny swiat' zyskal tez pare fotografii, tak wiec zainteresowanym proponuje zjechanie kursorem w dol.
ja tymczasem przygotowuje sie do nadchodzacej wyprawy - czytam, czytam, czytam. zapowiadaja sie intensywne wakacje. zamowilam tez przez internet pare ksiazek, ktore powinny sie znalezc w seattle w dniu mojego przylotu, tak wiec lektury statkowe juz przygotowane. bojkotuje tym samym komputer i nie zabieram go ze soba - kafejki internetowe beda musialy wystarczyc.
tymczasem jednak - czas na sen.
gudnajt
ps. 'opowiesc rosyjska' byla setnym, jubileuszowym wpisem.
ps.2. zapomnialam dodac, ze zaproponowano mi wyjazd na dwa miesiace w rejony amazonki w przyszlym roku. odmowilam... dlaczego, wciaz nie wiem...

sobota, 14 czerwca 2008

maria chan blaga o cierpliwosc

godz. 00.44
probuje ze wszystkich sil skonczyc opisywanie moskwy, ale ciagle brakuje czasu.
mili moi, blagam o wyrozumialosc. wiem z wiadomosci, ze czytacie te moje wypociny i, co zadziwiajace, chcecie wiecej i nie ukrywam, ze to bardzo mile. tak wiec - blagam o cierpliwosc i obiecuje, ze jutro nadleglosci zostana nadrobione.
wrocilam w tej chwili z katowic i musze sie chyba polozyc. odwiedzilam po drodze 83-letnia ciocie, ktora slyszac, ze dopiero co wrocilam z moskwy i reszty miejsc, a juz w najblizsza srode wylatuje do stanow pokiwala glowa i zrezygnowana stwierdzila - ty to jestes wiercipieta...
jutro zabieram sie porzadnie za przygotowania do wyjazdu. mapy, plany podrozy, bilety. dzisiaj udalo mi sie jedynie zakupic i wyposazyc apteczke.
gudnajt
ps. maria chan, to nic innego jak marysia. po japonsku.
ps.2. rozmawialam w poludnie z madmuazel trawiasta (madmuzael wie, jesli czyta, ze o nia chodzi:)) na temat realizowania marzen i towarzyszy podrozy. a i owszem, nie zawsze latwo
znalezc prawdziwie dobrych kompanow do podrozowania, ale kapitan trawiasta! niech szanowna nie rezygnuje z marzen tylko z tego powodu (choc wiem, ze tego nie robi). towarzysze zawsze sie jacys znajda, a z marzen rezygnowac - zbrodnia. jesli sie czegos bardzo chce, znajdzie sie sposob na realizacje. ze swojej strony moge tylko ostrzec - nalogu podrozowania chyba nie da sie pokonac... za tydzien bede na alasce, a w myslach juz kolejne podroze. i ciagle malo, malo, malo...
ps.3. dochodze do wniosku, ze chyba naprawde mam cos z indian (tylko po kim?). jak pisze cejrowski :
"biali lubia rozmawiac. w przeciwienstwie do indian, ktorych rozmowa meczy mniej wiecej w takim stopniu, jak nas przedluzajace sie milczenie."
nie jest to u mnie posuniete do tego stopnia, ze mam ochote strzelac przy okazji rozmowy, bo sama potrafie czasem paplac i paplac, ale ogolnie rzecz biorac zawsze wolalam sluchac niz mowic.
"czlowiek przez cale swoje zycie paple. i wygaduje tyle roznych bzdur... musze wziac przyklad z indian - mniej slow, a wiecej znaczacych dzwiekow, ktorych nie slychac. wiecej ciszy... ktora mowi.
sluchajcie ciszy...
uslyszycie madrosc.
odnajdziecie spokoj.
wlasciwy dystans do spraw,
ludzi i przedmiotow.
znajdziecie czas,
ktorego wam brakowalo.
sluchajcie ciszy.
i mowcie ciszej.
ciii...
sza! " (cejrowski)

czwartek, 12 czerwca 2008

astium kostronauty czyli opowiesc rosyjska

godz. 14.11 czasu opolskiego
jestem w domu. w zwiazku z opoznieniem samolotu dolecialam do katowic po polnocy, do domu dotoczylam samochod w okolicach 2.30, wreczylam domownikom moskiewskie suweniry i padlam jak kawka pare minut po trzeciej.
25 godzin w podrozy, bez ani minuty snu, roznice czasu w te i z powrotem - sami sobie kopiemy grob, drodzy ziemianie, zyjac i pracujac w taki sposob.
jestem juz w kazdym razie w domu i oficjalnie rozpoczynam wakacje!
zdecydowanie latwiej jest opisywac wydarzenia i podroze na biezaco, dzien po dniu, niz nadrabiac zaleglosci po fakcie (co wlasnie musze uskutecznic), ale postaram sie. zdjecia rosyjskie zgrywaja sie na komputer, a ja cofam sie w czasie...

10.06.2008
pomimo niezbyt wczesnego zasniecia poprzedniego wieczoru zwloklam sie z lozka o godz.7.25. prysznic, spakowanie plecaka, sniadanie (tradycyjnie - owsianka) i wymarsz z hotelu o godz.9. jako ze kaoru (jak i zdecydowana wiekszosc orkiestry) postanowila porzadnie sie wyspac, grupa zwiedzajaca zmniejszyla sie do osob dwoch, czyli jona i mnie. zaraz pod hotelem wsiedlismy w metro linii nr 5 i udalismy sie na stacje ' taganskaja' w celu obejrzenia teatru na tagance. jak dowiedzialam sie od mamy, w budynku tym, o ktorym spiewal niejaki waldemar wysocki, znajdowalo sie niegdys wiezienie. slady po wiezieniu skutecznie zatarte, bordowy budynek teatr skromny i raczej przyjazny. pare zdjec i z powrotem do metra. linia nr 7 - kierunek 'lubyanka' - cel - bolszoj teatr, siedziba kgb i mauzoleum lenina. wejscia do mauzoleum nie udalo nam sie znalezc (wchodzi sie ponoc jakos od tylu), pomimo moich staran lingwistycznych (polaczenie polskiego, czeskiego i rosyjskiego) w rozmowie z milicjantem, ale nie powiem, zebym z tego powodu nie mogla zasnac, plujac sobie w brode z powodu nie zaliczenia atrakcji. nie musze ogladac nawoskowanego trupa lenina.
czerwiec w moskwie zwlaszcza przedpoludniami lichawy - zimno i wietrznie, w zwiazku z czym szybkim krokiem udalismy sie na plac teatralny. kolejne zdjecia (na przeciwko teatru pomnik ze slynnym napisem 'proletariusze wszystkich krajow laczcie sie' - pomnik rozmiarow, rzecz jasna, monstrualnych), rzut okiem na teatr maly oraz teatr bolszoj (niestety w remoncie) i spacer do najblizszej stacji metra, skad linia nr 2 udalismy sie na stacje'mayakovskaya'. cel - sala koncertowa im. czajkowskiego (dla nie wtajemniczonych wyjasniam, ze jest to jedna z najbardziej prestizowych sal koncertowych na swiecie) oraz spacer pod pomnik s.rachmaninova. sale koncertowa zobaczylismy z wierzchu i w jakims sensie od srodka (udalo nam sie zakrasc do hallu), ale z pomnika rachmaninova (widzielismy za to przed budynkiem filharmonii pomnik majakowskiego) musielismy zrezygnowac - za malo czasu i coraz mniej sil (jak juz mowilam, wszystko w moskwie jest naprawde olbrzymie i 'spacery', ktore tu opisuje, to tak naprawde kilometry). zmieniajac plan wrocilismy wiec do metra i z dwiema przesiadkami przemiescilismy sie na stacje 'arbatskaja'. powod - arbat, jedna z najslynniejszych moskiewskich uliczek. jak mowi moja mama - odpowiednik ul.florianskiej w krakowie. arbat - galerie, sklepy z pamiatkami, uliczni grajkowie. jako ze przechodzac cala te ulice moglismy znalezc sie w okolicach naszego hotelu, postanowilismy spacer uskutecznic. po drodze udalo mi sie kupic naprawde mikroskopijna matrioszke (az trudno uwierzyc - w moskwie - MIKROSKOPIJNA!!!!), wypic kawe w starbucksie (caly poprzedni dzien smialam sie, ze az dziwne, ze moskwa nie zostala jeszcze przez niego opanowana, a tu prosze) oraz - uwaga, uwaga, plan sie powiodl - zjesc bliny z kawiorem. moskwa slynie z tego, ze w restauracjach, jesli tylko kelner zorientuje sie, ze ma do czynienia z obcokrajowcami, serwuje swoim klientom tzw.'international menu'. rozni sie sie toto od normalnego menu cenami, ktore dla turystow sa najczesciej przynajmniej dwa razy wyzsze. moja znajomosc bukf przydala sie w tym momencie jak znalazl. w jedynej restauracji, ktora oglaszala sie ze sprzedaza blin, jeden nalesnik kosztowal 850 rubli (dla turystow 950), a w nalesnikarni 'teremok', dwie ulice dalej, w ktorej w rezultacie zjedlismy, taki sam nalesnik kosztowal... 200. skromna roznica. jon wypil przy okazji szklanke kwasu chlebowego (sprobowalam, ale sprobowanie okazalo sie wystarczajace), ja herbate i udalismy sie w dalsza droge. sam arbat w wiekszej czesci rozkopany - remonty kamienic, deptaku. nie przeszkadza to jednak ulicznemu handlowi - stragany poustawiane gdzie sie da. zobaczylismy po drodze pomnik puszkina, a pozniej uroczego staruszka, grajacego na harmoczce. wdalismy sie tez w rozmowe z malzenstwem z anglii, ktore zatrzymalo sie przy nas z powodu moich wrzaskow po angielsku i spazmow smiechu. otoz, mniej wiecej w polowie arbatu, w centrum moskwy wpadlam nagle na ... sama siebie. olbrzymi billboard ze zdjeciem orkiestry, reklamujacy nasz wieczorny koncert. smiechu bylo naprawde co nie miara, odbyly sie pamiatkowe zdjecia i wymieniona wyzej rozmowa, po ktorej zdecydowanie musielismy juz biec do hotelu - autobus na probe odjezdzal o 15.
reszta dnia - jak to w pracy. proba, koncert, bankiet. po bankiecie - hotel i pocieszanie do pozna nieszczesliwie zakochanej kaoru. w zwiazku z pocieszaniem zasnelam ok.2.30, a wstac musialam juz o 4.55. szybki prysznic, pakowanie, sniadanie na wynos i do autobusu. w autobusie galeria trupow - niektorzy nie polozyli sie spac w ogole, a dodatkowo wypili dosc sporo rosyjskiej wodki, wiec mozna sobie wyobrazic ich wyglad:) droga na lotnisko zajela nam mniej wiecej godzine, po czym na zalatwianie formalnosci, wypelnianie papierkow i stanie w kolejkach zeszlo nam godzin cztery. wiwat rosja! wiwat lotniska! wiwat kolejki! w zwiazku z powyzszymi kolejkami wylot z moskwy oczywiscie sie opoznil (zeby tego bylo malo, szesciu osobom z orkiestry odmowiono wejscia na poklad z powodu braku miejsc - rosjanie sprzedali rodakom orkiestrowe bilety), a sam lot - jeden z najgorszych w moim zyciu. zdecydowanie jeden z lotow, po ktorych mam ochote wiecej NIE leciec nigdzie, nigdy, niczym. aeroflot opinii zbyt dobrej nie ma, ale nie spodziewalam sie az takiego badziestwa. pilot kamikadze, doprowadzil do takiego trzesienia samolotu, ze zegnalismy sie juz miedzy soba i z zyciem. drugi raz zegnalam sie z zyciem, jedzac 'wybitny' obiad pokladowy - wygladalo toto jak pedigree pal, a smakowalo jeszcze gorzej. wniosek - tacy z nich piloci, jacy kucharze.
moja sasiadka, OLBRZYMIA (coz, w koncu z moskwy...) ruska baba, az do wyladowania sluchala czegos, co przez sluchawki brzmialo jak minutnik i jadla, jadla, jadla non stop. nie udalo mi sie zasnac, ale zdobylam jakos zatyczki do uczu, zamknelam oczy i troche sie odrealnilam.
opoznienia samolotu nadrobic sie nie dalo, tak wiec z lotniska heathrow udalam sie prosto do centrum londynu (mialam w planach zjedzenie porzadnego obiadu z kilkoma orkiestrowiczami, ale w zwiazku ze spoznieniem zabraklo czasu). wyjelam z banku funty i wymienilam je na dolary, nabylam droga kupna ostatnie drobiazgi przed wyprawa, wykonalam pare telefonow i pojechalam na stacje king's cross, na ktorej zjadlam z kaoru szybki obiad i wsiadlam w pociag, ktory zawiozl mnie na lotnisko luton. lot do polski opozniony (czemu mnie to juz nie dziwi...), a ja potwornie niewyspana - myslalam, ze lotu nie dozyje, ale udalo sie.
miszyn ekompliszt.
rosyjskie wojaze dobiegly konca.
jesli chodzi o moskwe, swiezo po przyjezdzie zalowalam, ze nie mam paru dni wiecej na wgryzienie sie w charakter miasta. czuc bylo w powietrzu stara rosje, historie, tradycje, zupelnie inny charakter ludzi, zycia. w drugim dniu zmienilam zdanie. moze wynikalo to w jakims sensie z braku slonca i naprawde niskiej temperatury, ale wszystko wydalo mi sie nagle nieprzyjemne, brudne, zaniedbane, podejrzane, niebezpieczne. jest w miescie wiele pieknych miejsc, ale ogolnie rzecz biorac wszystko przeraza ogromem i chlodem. miasto kontrastow. teatr bolszoj, a za rogiem obok siedziba kgb (na zdjeciu; nie mialam nawet ochoty podchodzic). budki z zabawkami, a zaraz obok uzbrojona po zeby, zatrzymujaca bez powodu milicja. niewiarygodnych rozmiarow szklane wiezowce, a obok rozsypujace sie domy mieszkalne i kradnacy co popadnie bezdomni. wiem, ze kontrasty sa wszedzie, ale to, co w wiekszosci krajow jest juz jednak historia - terror, groza - tutaj ciagle wisi w powietrzu, jest jak najbardziej codziennoscia. szczerze mowiac, nie wybralabym sie sama na spacer nawet w dzien.
ciekawy to wyjazd, otwierajacy oczy, ale czy chcialabym wrocic - nie wiem...
da swiedania
ps. takich tlumow w metrze jak w moskwie na stacji 'arbatskaja' nie widzialam nigdy i nigdzie! dzikie tlumy. nieprawdopodobne ilosci ludzi. dodam tez, ze o metrze londynskim mowi sie, ze jest skomplikowane. jesli londynskie jest skomplikowane, to nie wiem, jakie w takim razie jest moskiewskie. pomimo znajomosci bukf i mozliwosci rozszyfrowywania chieroglifow na tablicach zajelo mi naprawde dluzsza chwile rozgryzienie tego systemu.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

inny swiat

godz. 22.43
leze na lozku, w pokoju smierdza wedzone rybie resztki, jestem skonana, wlasnie wrocilam z koncertu i rozmyslam o moskwie. dziwne to miasto. urokliwe i przerazajace jednoczesnie. przepych i bieda. piekne cerkwie i stare kamienice w kontrascie z olbrzymimi komunistycznymi betonowymi konstrukcjami. w samej okolicy hotelu naliczylam cztery "palace kultury" - identyczne z warszawskim.
sklepow na ulicach masa, najczesciej z wyrobami najdrozszych projektantow. starych samochodow prawie nie widac, kroluja za to na drogach nowiutkie lexusy, mercedesy, chevrolety, bmw i limuzyny w ilosciach niewiarygodnych.
pisalam wczoraj, ze wszystko jest tutaj ogromne. dzisiaj zmienilam zdanie. nie jest ogromne. wszystko jest conajmniej POTEZNE. niewyobrazalnych rozmiarow. sami ludzie w swoim wygladzie rowniez mocno przerysowani. im wiecej sie wszystko swieci i blyszczy, tym lepiej.
zjadlam dzis sniadanie w hotelu, po czym o 9 rano udalam sie do metra wraz ze stala grupa wycieczkowa pt. kaoru i jon. w metrze ludzi ZYLIONY. tlok, dzikie tlumy i pospiech na calego. sprobowalam swoich sil lingiwstycznych i nabylam droga kupna w kasie pare biletow, dzieki czemu przemiescilismy sie ze stacji "kijowskaja" na "arbatskaja", skad spacerkiem udalismy sie w strone kremla. przy wejsciu kolejki jak stad do honolulu. kolejna moja wypowiedz po rosyjsku i mielismy bilety wstepu -ruscy wiedza, jak wyciagnac pieniadze. nie dosc, ze placi sie 300 rubli za wstep, to jeszcze 60 za zostawienie plecaka. podczepilismy sie pod grupe niemcow, dzieki czemu szybciej weszlismy do srodka. musialam sie przy tym wytargowac z rosyjskim straznikiem o moj wlasny aparat, ktory mial ponoc o centymetr za dlugi obiektyw. obiecalam, ze schowam aparat do torby i nie bede uzywac, ale mysle, ze oboje wiedzielismy, ze to kompletne klamstwo. aparat nie mial zamiaru w zadnej torbie siedziec. nie jest glupi.
z powodu ograniczonej ilosci czasu obeszlismy okolice kremla, wchodzac przy okazji do "the assumption cathedral", naczelnego rosyjskiego miejsca modlitw, wybudowanego w latach 1475-79. w katedrze tej (niesamowite wnetrze- zloto na zlocie i zlotem pogania; masa freskow) odbywaly sie koronacje wladcow, cesarzy, nawet wtedy, kiedy stolica przeniesiona zostala do st petersburga.
w drodze powrotnej przeszlismy obok glownego palacu, cesarskiej armaty 1586r., majacej 5.34m dlugosci i wazacej 40ton, dzwonnico-wiezy zegarowej iwana wielkiego oraz paru innych budowli.
po wyjsciu z ogrodzonego murem terytorium kremla decyzja prosta - kierunek "red square",czyli plac czerwony. zrobilam sporo zdjec zarowno pomnika lenina jak i najbardziej chyba znanej budowli w miescie - st basil's cathedral', po czym skierowalismy sie w strone metra z powodu uciekajacego czasu i malo atrakcyjnej deszczowej pogody.
o godz.15 siedzielismy juz na probie (przed proba zdazylam kupic pod pomnikiem lenina ruska matrioszke), a o 19 zagralismy koncert. program dlugi i wymagajacy, a orkiestra wymeczona lotami, zmianami czasu, wiecznym pospiechem. koncert pomimo to udany. na zakonczenie wiele osob z publicznosci podeszlo do sceny i wreczylo orkiestrze czerwone pojedyncze roze. ot, taki uroczy gest prosto z serca, w podziece za muzyke. ja myslalam natomiast, stojac w tej starej sali koncertowej, ozdobionej miliardem kotar i krysztalowych poteznych rzecz jasna zyrandoli, jak inny to jest swiat od wszystkiego, co do tej pory widzialam. pomimo calego rozwoju, pomimo naprawde zastraszajacej ilosci pieniedzy naokolo mam wrazenie, ze ludzie za wszelka cene chca zyc jak dawniej. zyc przeszloscia, podtrzymywac tradycje. wisi tu, moim zdaniem, w powietrzu specyficzna bardzo nostalgia i duch starej rosji.
ja natomiast, choc nie wyobrazam sobie zycia tutaj na codzien, zaluje, ze nie moge zostac choc pare dni dluzej i wgryzc sie bardziej w charakter miasta starych teatrow i zlotych cerkwii. miasta kontrastow. miasta gigantow muzyki. miasta magii i strachu...
ps. policja wszedzie, na kazdym kroku. budki, radiowozy, patrole. zatrzymuja bez powodu.

niedziela, 8 czerwca 2008

nielegalna wizyta hrabiny u rosyjskich braci

godz.22.31 czasu rosyjskiego
siedze w restauracji "goodman steak house", czekam na burgera, sprawdzam maile w telefonie kolegi i ogolnie rzecz biorac jestem w moskwie!
podroz zajela godzin wiele, wliczajac dluga przeprawe przez granice rosyjska. wiele przy tym nerwow, pare osob z orkiestry zostalo zatrzymanych-odmowiono im wjazdu do rosji. ja, w zwiazku z moja nie do konca wlasciwa dla natury wyjazdu wiza, najadlam sie strachu przy okienku, okupowanym przez bardzo niesympatycznie wygladajacego rosyjskiego babiszona, ale udalo sie. pare godzin negocjacji, az w koncu orkiestra w pelnym skladzie dojechala do hotelu sas radisson przy europe square.
nota bene, korki dramatyczne, kierowca kamikadze, a kierowcy naokolo zdumiewajacy. z pieciu pasow na drodze robia nagle dziewiec, jezdzac po poboczach z zawrotna predkoscia i wciskajac sie potem miedzy inne samochody bez uzycia hamulcow. zapielam pasy dosc szybko.
ogolne wrazenie-wszystko w moskwie jest olbrzymie. komunistyczne bloki i palace kultury i nauki na kazdym kroku. jutro rano, jesli tylko wstane, wybieram sie na spacer krajoznawczy,
a tymczasem zabieram sie za jedzenie. drogo tu jak fiks, ale co tez i w moskwie jest tanie.
(wiezowce zaskakujacych rozmiarow naokolo, sklepy pt. furla, hugo boss - codziennosc. )
tak wiec - skoro juz place, to sie najem. a co!
da swiedania
ps. z duma stwierdzam, ze wciaz jestem w stanie czytac po rosyjsku. rozszyfrowuje coprawda bukfy w tempie prawie zolwim, ale jednak wielki mozg wciaz na chodzie.

sobota, 7 czerwca 2008

w rosji mnie jeszcze nie bylo...

... nie bylo, a jutro juz bedzie mnie tam calych paredziesiat kilo.
jest godzina 22.47, wlasnie wrocilam z pracy, czyli z koncertu, zabieram sie za pakowanie walizki i ide spac. rano wczesnie, dla odmiany, pobudka i rowniez dla odmiany - na lotnisko, skad lecimy z orkiestra na trzy dni do moskwy rosyjskimi liniami 'aeroflot'. licze goraco na to, ze samolot bedzie mniej wiecej z tej epoki i ze nie bedzie w srodku kur. choc nigdy nic nie wiadomo...
dostepu do internetu raczej miec nie bede, ale zabieram ze soba aparat fotograficzny (oby nie zostal skonfiskowany), wiec relacja pojawi sie po powrocie (choc na temat powrotu zartujemy juz od paru dni) (wyjasnienia na temat powrotu rowniez po powrocie).
da swiedania

piątek, 6 czerwca 2008

cztery kraje w cztery dni

godz. 12.50
nie najpozniejsza to pora dnia, a jestem na nogach juz od godzin dziesieciu. przed chwila dotarlam do mieszkania w sydenham hill w londynie i probuje nie zasnac. wiele jeszcze dzisiaj do zrobienia.
zrobie sobie zaraz sniadanie z resztek, ktore mam w plecaku - jakies wloskie, litewskie i polskie okruchy. do tego moze jakies malezyjskie kluski.
trzy dni temu gralismy z royal philharmonic koncert w brescii (wlochy), dwa dni temu w wilnie, a wczoraj w lodzi. na zwiedzanie czegokolwiek nie bylo czasu, jak zwykle. w brescii zdazylam zjesc przed koncertem prawdziwa, cieniutka, moja ulubiona pizze z anchovis, prawie spozniajac sie na koncert (skonczylismy jesc o 20.30 dokladnie, a o 20.45 bylismy juz na scenie, pare ulic dalej). w wilnie czasu wolnego mialam 25 minut - starczylo na pokazanie znajomym kapliczki matki boskiej ostrobramskiej oraz na wizyte w superkmarkecie (kabanosy, chleb z kminkiem, ser bialy, sok kubus(!)). w wilnie na szczescie bylam juz pare razy, wiec nie mialam az takiego w srodku zalu z powodu braku czasu. jesli chodzi o lodz, czasu bylo nieco wiecej (co nie znaczy, ze duzo), dzieki czemu zabralam pare osob do karczmy 'u chochola', gdzie zjedlismy wszystko, co tylko polskie. golonka, kotlet z oscypkiem, barszcz z uszkami, zur z kielbasa, kwasnice, baranine, mloda kapuste, golabki, wszystkie rodzaje pierogow, watrobke, gulasz, etc.
co najlepsze - wszyscy jedzeniem zachwyceni - misja zakonczona sukcesem.
na koncert lodzki przyjechala moja familia, w postaci mamy, taty i babci - siedzieli dumnie w sektorze dla gosci specjalnych, dzieki wydebionym przeze mnie od organizacji biletom. koncert filmowany byl przez TVP2 i robilam wszystko, zeby nie wpasc przypadkiem w kadr (conie udalo sie juz przy pierwszej probie na zapleczu). niestety, dyrygent amerykanin, pochodzeniem z lodzi, dowiedzial sie, ze gramy w moim kraju ojczystym i przy oklaskach publicznosci wreczyl mi na scenie bukiet kwiatow, ktore sam dostal chwile wczesniej z okazji koncertu. caly plan pozostania w cieniu strzelil w leb. co zrobic.
dzisiaj misja specjalna - jade do centrum w celu nabycia spiwora i wymiany funtow na dolary. wakacje w stanach zblizaja sie szybkimi krokami.
jesli chodzi o dni nastepne, jutro koncert pod londynem, a pojutrze wylot do moskwy na trzy dni. co sie bedzie dzialo i jakie beda tego konsekwencje, nie mam pojecia. tyle moge powiedziec na dzisiaj.
orewuar