godz. 14.45
powinnam byc w tej chwili w akademii, ale jakos nie moge sie zebrac. za moment proba z milosem (akordeonista), potem proba i recital z jamesem. jestem zmeczona. wczoraj wieczorem gralam koncert z london sinfonietta w niedawno oddanej po remoncie sali, royal festival hall. ludzi tlum, bilety wyprzedane wiele tygodni temu, co jest w sumie rzadkoscia, jesli chodzi o muzyke wspolczesna (a moze nawet w ogole, jesli chodzi o muzyke 'powazna'). koncert udany. nie trafia do mnie muzyka bardzo wspolczesna, choc nagralam sie jej w zyciu dosc sporo - niestety czesto sa to poprostu piski i trzaski. wczorajszy koncert sprawil mi jednak duza frajde (pomimo to, ze ledwie stalam na nogach - znokautowalam sie panadolem z powodu bolu brzucha i glowy) - polecam zapoznanie sie z utworami thomasa ades'a.
pogoda w londynie w kratke - raz slonce, raz ulewa. wszystko zmienia sie w przeciagu pieciu minut. na ulicach okrutne tlumy, w metrze scisk. mam ochote krzyczec.
lubie tu przyjezdzac na chwile, ale ogolnie rzecz biorac to miasto doprowadza mnie do stanu kompletnego wyczerpania. ciagle trzeba biegac, wiecznie sie spieszyc. ludzie nie patrza na siebie, nie rozmawiaja ze soba, pracuja 24h/dobe. nikt nie ma czasu na zycie, na chwile spokoju, na rodzine. zwiazki rozpadaja sie w mgnieniu oka, w orkiestrach wiekszosc ludzi, to ludzie samotni albo rozwodnicy. decyzja o wyjezdzie stad byla jedna z najlepszych, jakie podjelam w zyciu i chociaz nie jestem tutaj na codzien, rozbraja mnie ta sytuacja pomimo wszystko. mam coraz wieksza ochote przeniesc sie do malenkiego miasteczka, w ktorym wszyscy sie znaja.
londyn - zepsute miasto, w ktorym ludzie probuja kupic sobie szczescie.
odliczam dni do wyjazdu.
za duzo mam w sobie marzen, energii, ochoty na zrobienie roznych rzeczy, zeby siedziec tutaj i zwariowac do reszty.
zastanawiam sie dzisiaj od rana, co by bylo, gdyby powiedzmy jutro dano KAZDEMU czlowiekowi dano mozliwosc przeniesienia sie w miejsce, w ktorym byliby szczesliwi, gdyby KAZDEMU dano mozliwosc zaprowadzenia zmian w zyciu.
ile osob zostaloby w miejscu, w ktorym sa teraz? ile osob docenia to, co ma? ile osob jest szczesliwych wsrod ludzi, ktorych maja naokolo?
nie wiem, kto czyta te moje wypociny, ale ktokolwiek to jest, niech moze wezmie teraz kartke i spisze swoje marzenia. te najglupsze, najsmieszniejsze i te powazne. ot tak, dla zabawy.
jesli chodzi o mnie - wiele marzen. bardzo wiele. nie wszystko ma szanse sie udac i moze to nawet dobrze - czasem marzenie jest przyjemniejsze od rezultatu, ale staram sie jako moge, jesli chodzi o realizacje i zycie w zgodzie z wlasnym sumieniem. nie warto wiecznie wszystkiego odkladac na pozniej, nie warto nie probowac, nie ryzykowac. nie warto sie meczyc i trzymac kurczowo czegos, co tylko meczy. wiem, ze latwo sie mowi o podejmowaniu decyzji, radykalnych zmianach, ale chyba jeszcze latwiej poddac sie bez walki, nie probowac...
wtorek, 29 kwietnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz