środa, 30 kwietnia 2008

dzien wolny - szok dla organizmu

godz. 15.02
za oknem dramat. pada i pada, i przestac nie chce, a na dodatek zrobilo sie znow zimno. mam na sobie zimowa kurtke, szalik i rekawiczki. oddalabym krolestwo za odrobine slonca i prawdziwa wiosne.
postanowilam sobie, ze przed opuszczeniem londynu ( choc i tak tu przyjezdzam i przyjezdzac bede) zafunduje sobie bilet na musical. w ramach realizacji planu wybieram sie dzis na 'wicked', majac przeczucie, ze bardzo mi sie spodoba. prosta historia, ladne melodie - czego chciec wiecej:)
jutro od rana znow natomiast proby, w poludnie recital z milosem, a potem jeszcze 2godziny ucznienia i na tym skonczy sie londynski maraton. w piatek wracam do opola i mam nadzieje nareszcie sie wyspac. chodze juz na rzesach.
wczoraj wieczorem zagralismy z jamesem recital w caledonian club w londynie. publicznosc zachwycona, koncert chyba znow udany. moje zycie wyraznie kreci sie od pewnego czasu wokol szkocji - caledonian club jest klubem szkockim, tak wiec poznalam kolejnych zylion szkotow (istna galeria osobliwosci!) i zjadlam miliard pierwsza porcje smiercionosnych (z powodu zawartosci cukru w cukrze) szkockich tablets.
chyba czas na mnie. utne sobie spacer w deszczu, przy dzwiekach jednej z moich najulubienszych piosenek na swiecie - 'both sides now' joni mitchell (wersja pozniejsza, z orkiestra).
na zdjeciu miejsce, w ktorym bede juz w czerwcu. w ramach realizacji marzen:)
ps. rowniez w ramach realizowania marzen postanowilam zapisac sie na kurs i zrobic licencje pilota.


wtorek, 29 kwietnia 2008

hrabiny walka o zdrowego ducha

godz. 14.45
powinnam byc w tej chwili w akademii, ale jakos nie moge sie zebrac. za moment proba z milosem (akordeonista), potem proba i recital z jamesem. jestem zmeczona. wczoraj wieczorem gralam koncert z london sinfonietta w niedawno oddanej po remoncie sali, royal festival hall. ludzi tlum, bilety wyprzedane wiele tygodni temu, co jest w sumie rzadkoscia, jesli chodzi o muzyke wspolczesna (a moze nawet w ogole, jesli chodzi o muzyke 'powazna'). koncert udany. nie trafia do mnie muzyka bardzo wspolczesna, choc nagralam sie jej w zyciu dosc sporo - niestety czesto sa to poprostu piski i trzaski. wczorajszy koncert sprawil mi jednak duza frajde (pomimo to, ze ledwie stalam na nogach - znokautowalam sie panadolem z powodu bolu brzucha i glowy) - polecam zapoznanie sie z utworami thomasa ades'a.
pogoda w londynie w kratke - raz slonce, raz ulewa. wszystko zmienia sie w przeciagu pieciu minut. na ulicach okrutne tlumy, w metrze scisk. mam ochote krzyczec.
lubie tu przyjezdzac na chwile, ale ogolnie rzecz biorac to miasto doprowadza mnie do stanu kompletnego wyczerpania. ciagle trzeba biegac, wiecznie sie spieszyc. ludzie nie patrza na siebie, nie rozmawiaja ze soba, pracuja 24h/dobe. nikt nie ma czasu na zycie, na chwile spokoju, na rodzine. zwiazki rozpadaja sie w mgnieniu oka, w orkiestrach wiekszosc ludzi, to ludzie samotni albo rozwodnicy. decyzja o wyjezdzie stad byla jedna z najlepszych, jakie podjelam w zyciu i chociaz nie jestem tutaj na codzien, rozbraja mnie ta sytuacja pomimo wszystko. mam coraz wieksza ochote przeniesc sie do malenkiego miasteczka, w ktorym wszyscy sie znaja.
londyn - zepsute miasto, w ktorym ludzie probuja kupic sobie szczescie.
odliczam dni do wyjazdu.
za duzo mam w sobie marzen, energii, ochoty na zrobienie roznych rzeczy, zeby siedziec tutaj i zwariowac do reszty.
zastanawiam sie dzisiaj od rana, co by bylo, gdyby powiedzmy jutro dano KAZDEMU czlowiekowi dano mozliwosc przeniesienia sie w miejsce, w ktorym byliby szczesliwi, gdyby KAZDEMU dano mozliwosc zaprowadzenia zmian w zyciu.
ile osob zostaloby w miejscu, w ktorym sa teraz? ile osob docenia to, co ma? ile osob jest szczesliwych wsrod ludzi, ktorych maja naokolo?
nie wiem, kto czyta te moje wypociny, ale ktokolwiek to jest, niech moze wezmie teraz kartke i spisze swoje marzenia. te najglupsze, najsmieszniejsze i te powazne. ot tak, dla zabawy.
jesli chodzi o mnie - wiele marzen. bardzo wiele. nie wszystko ma szanse sie udac i moze to nawet dobrze - czasem marzenie jest przyjemniejsze od rezultatu, ale staram sie jako moge, jesli chodzi o realizacje i zycie w zgodzie z wlasnym sumieniem. nie warto wiecznie wszystkiego odkladac na pozniej, nie warto nie probowac, nie ryzykowac. nie warto sie meczyc i trzymac kurczowo czegos, co tylko meczy. wiem, ze latwo sie mowi o podejmowaniu decyzji, radykalnych zmianach, ale chyba jeszcze latwiej poddac sie bez walki, nie probowac...

niedziela, 27 kwietnia 2008

po londinu spacer niedzielny

godz. 18.30
siedze w pokoju nr 2367 w goodenough college w londinu. po mojej prawicy pablo de siwczakus, zwany tez panetem swiczakiem, po mojej lewej moje nieszczesne odbicie w lustrze. zaliczylismy wlasnie z pawlem spacer po covent garden i nie tylko, obiad w brazylijskim barze wegetarianskim, kawe w costa i starbucksie, wizyte w abecrombie & fitch (wyniuchalam na ulicy, pamietajac zapach z usa - kolana miekna...) i rozne inne atrakcje. kupilam przy okazji kompas i mape seattle, w ramach przygotowan do czerwcowej wyprawy. jako ze pablo de siwczakus jest maniakiem wszystkiego, co brazylijskie, dostal ode mnie w prezencie urodzinowym plyte 'acoustic brasil' z serii putumayo (wydawnictwo jak najbardziej polecam amatorom muzyki roznej), ktorej wlasnie sluchamy.
rano mialam trzygodzinna probe z london sinfonietta z uwagi na koncert, ktory jutro wykonujemy w royal festival hall i chyba tyle na dzisiaj grania na skrzypcach. od nadmiaru grania mam juz skurcze w palcach lewej reki, coraz ciezej je rozprostowac. moj wielki mozg podpowiada mi, ze dzisiaj w zwiazku z tym nastapi wieczor niemuzyczny, spotkanie z 'przystankiem alaska'. nareszcie!!!!!!
mam nadzieje, ze droga do domu zajmie mi mniej niz dzis rano. metro jak zwykle dziala jak chce, czyli prawie nie dziala. pojecia nie mam, na co ida pieniadze z biletow. chyba na czipsy dla konduktorow. mam ze soba na szczescie zestaw maniaka gniotow sentymentalnych, czyli mnostwo mp3, w tym takze nowy nabytek - sciezke dzwiekowa z 'sound of music', ktorej slucham ostatnio nalogowo.
zbieram sie powoli, choc nogi odmawiaja mi posluszenstwa, prawe kolano strzela przy kazdym kroku, a lewa stopa boli od spodu. starosc. starosc... :)
na zdjeciach przedstawiam misia, ktory zemdlal byl dzisiaj kolo british museum. londyn nie sluzy nawet pluszakom.

sobota, 26 kwietnia 2008

upal w zatloczonym miescie

godz. 12.53
wlasnie zdalam sobie sprawe, ze na zdjeciu z amelia bronislawa wygladamy, jakbysmy siedzialy w samolocie. nic bardziej mylnego.
wrocilam przed chwila do londynu i jestem juz kompletnie ugotowana. za oknem slonce, piekna pogoda, upal wrecz. do tego dzikie tlumy, chodzi sie ciezko, a zeby jeszcze bardziej umilic okolicznosci, targam ze soba skrzypce, torbe i dwie reklamowki - to wszystko ze wzgledu na brak torby podroznej. udalo mi sie na szczescie pozbyc bukietu kwiatow (troche szkoda, bo naprawde ladny i olbrzymi) - spoczywa na skrzynce z gazetami w covent garden.
wrocilam do londynu z deal, gdzie wczoraj wieczorem zagralismy z jamesem recital w deal city hall. sala wypchana po brzegi, publicznosc zachwycona. wnioskuje, ze koncert sie udal. gralismy dwie nowe sonaty, wiec skupienie jeszcze wieksze niz zwykle, ale dobrnelismy do konca. a dokladniej mowiac, doplynelismy. na sali panowal tak dziki upal, ze pot lal sie ze mnie ciurami.
jako ze deal lezy nad morzem, przed koncertem ucielismy sobie mini spacer. po koncercie zostalismy natomiast odtransportowani do miejscowosci .........., w ktorej urocza para z RPA goscila nas do rana. dom olbrzymi. trzy pietra, parenascie pokoi, ogrod, basen, pare samochodow. imponujace.
dzis rano szefowa festiwalu w deal, rosemary odtransportowala mnie do deal (james pojechal wczesniejszym pociagiem na koncert do brighton), wreczajac po drodze notatke na temat podrozy pociagiem. dzieki notatce dowiedzialam sie, ze pociag przejezdza przez dover (ktore myslalam, ze jest zupelnie w innej czesci anglii...), zaraz obok slynnych klifow, a takze ze hrabstwo kent jest nazywane ogrodem anglii. nie dziwie sie, bo bardzo tam pieknie, kolorowo i zadbanie.
a oto i notatka:
"from sea level at deal, the train climbs up to the height of dover castle. it then goes round dover descending to sea level again. past dover priory station it runs alongside the sea, with the white cliffs of dover on the other side. after folkestone the train runs alongside the new railway from the channel tunnel. it then goes through many miles of kent country side - the garden of england. it is an interesting journey!"
to mile, spotykac lokalne osobniki, ktore tak lubia dzielic sie informacjami!
musze sie powoli zbierac, opuscic kafejke internetowa przy bond street, wsiasc w metro i pojechac na probe. dzisiaj, bagatela, 7,5godziny wspolczesnej muzyki...
orewuar

środa, 23 kwietnia 2008

ekscentryczna ciotka marija

godz. 13.26
jestem w hemel hempstead w roli ciotki, jak widac na zalaczonym zdjeciu. amelia bronislawa spi jak zabita, usmiechajac sie od czasu do czasu zalotnie :)
od wczoraj jestem w londynie. przylecialam wczesnie rano, przeczekalam do 14tej, zalatwiajac przy okazji wiele spraw, po czym od 14tej do 17tej nagrywalam w abbey road studio one promocyjne video z zespolem sigur ros. sam pobyt w studiu zrobil na mnie duze wrazenie, ze wzgledu na stopien popularnosci tego miejsca, a tu jeszcze do tego cudne melodie.
prosto z nagrania pojechalam na probe z jamesem, pianista moim drogim i ok.21 lekko skonana dotarlam do domu mojego profesora, u ktorego zatrzymuje sie przez pare dni.
nie wiem, jakim cudem, ale utrzymalam sie na nogach do polnocy, z powodu gadulstwa igora, az w koncu padlam nieprzytomna.
lada moment wracam do londynu na kolejna probe.
pogoda ladna, z przerwami na deszcze i chmury.



wtorek, 22 kwietnia 2008

bez pracy nie ma kolaczy

godz. 23.58
wrocilam wlasnie z dundee, gdzie uskutecznilismy 9-godzinna stojaca sesje nagraniowa (w sumie 12godzin w calosci). udalo mi sie wepchnac wszystkie manele do walizki, klade sie na 3,5 godziny, lapie samolot do londynu i ... jade na nagranie. tym razem przy abbey road - teledysk zespolu sigur-ros. nie bede, bynajmniej, robic za modelke, bo tez i warunkow do tego nie mam zadnych, a poprostu pogram troche na skrzypcach z london sinfonietta. dobre i to... :)
szykuje sie dluugi tydzien i nie wiem, jaki bede miec dostep do internetu. plan przedstawia sie w kazdym razie tak:
22.04 - london sinfonietta, nagrania
24.04 - scottish ensemble, wigmore hall
25.04 - recital z jamesem baillieu, deal
26-28.04 - london sinfonietta, royal festival hall
29.04 - recital z jamesem baillieu, caledonian club, londyn
1.05 - recital z milosem milivojevicem, londyn
w miedzyczasie jeszcze lekcje ze studentami, spotkania rozne i, co jest marzeniem dosc sporym, odrobina snu.
poki co odmeldowuje sie poslusznie.

niedziela, 20 kwietnia 2008

o szkocji to i owo

godz. dokladnie 0.00 !
powinnam polozyc sie spac, ale jesli nie napisze paru slow teraz, nie napisze ich przez najblizszych pare dni z braku czasu i komputera.
do domu wrocilam niedawno (po koncercie w city halls w glasgow), zastajac w lozku chora pat. biedna nie moze sie pozbyc wirusa juz od 1,5 miesiaca. posiedzialam z nia przez godzine, zrobilam herbaty, cos do jedzenia i zmusilam do pojscia spac. do czego to doszlo... z doroslym jak z dzieckiem:)
sporo do napisania, wiec zaczne od poczatku.
z synt endrius odjechalam wczoraj o 12.45, ledwie zdazajac na autobus. podroz przyjemna i raczej bez specjalnych atrakcji, poza widokiem jednego pana na przystanku w jakiejs szkockiej miescinie, ktora mijalismy. pan mial na twarzy niebywala wrecz ilosc kolczykow - ciezko bylo w zasadzie wylonic w tym wszystkim oczy, usta, nos. dla dodania uroku mial jeszcze olbrzymiego irokeza i powybijane zeby. wiek pana - bardzo zaawansowany.
do erebere, czyli edynburga dotarlam ok.14.30 i udalam sie powoli spacerkiem, korzystajac z mapy, ktora wydrukowalam oraz z przeblyskow po poprzednich wizytach, w kierunku the queen's hall, w ktorej mielismy grac wieczorny koncert. jak mielismy zrobic, tak i zrobilismy. proba, koncert, a w przerwie miedzy jednym a drugiem staly punkt wizyty w edynburgu - pieczony ziemniak z haggisem. raj dla podniebienia.
po koncercie wpakowalismy sie w autobus i powrot do glasgow. w okolicach domu bylam przed polnoca, a zeby urozmaicic sobie dojscie do samej kamienicy, uskutecznilam najszybszy bieg w dziejach glasgow. powod - steward zapomnial (ja rowniez...), ze w bagazniku autobusu jest moja walizka i odjechal w sina dal. bieglam tak wiec za autobusem spory kawalek, wymachujac skrzypcami, rekami i resztkami jedzenia, az w koncu udalo mi sie go zlapac na swiatlach. sport to zdrowie. zwlaszcza o polnocy.
jako ze dzisiaj gralismy w glasgow, czyli na miejscu, mialam jedyna i niepowtarzalna okazje wyspac sie porzadnie. z okazji nie skorzystalam, jak sie mozna latwo domyslic.
wczoraj w drodze z erebere pokazalam stewardowi pudelka z breja tableto-podobna, on zalamal rece i stwierdzil, ze tak tego zostawic nie mozna. jaki efekt? a taki, ze dzisiaj o 10 rano gotowalam cukier z maslem i mlekiem ponownie. nasz drogi kierowca odebral mnie z glasgow o 9.30 i zabral do swojego domu w bishopton, gdzie otrzymalam lekcje robienia prawdziwych skotisz tablets. dla nietajemniczonych wyjasniam - tablets, to cos w rodzaju krowki. rozni sie to jednak od krowki tym, ze jest twarde i kroi sie w kostki. potwornie slodkie, potwornie dobre i wybitnie szkockie.
nie musze dodawac, ze wszystko udalo sie idealnie. mysle, ze sekret tkwi w temperaturze gotowania. okaze sie za dwa tygodnie, kiede bede tablets uskuteczniac w polsce....
po udanym gotowaniu, przy przepieknej pogodzie wpakowalismy sie znow do samochodu i nadszedl czas wycieczki. jako ze steward wie wszystko o wszystkim, dowiedzialam sie kolosalnej ilosci rzeczy na temat historii szkocji oraz okolic glasgow. glownym celem wycieczki bylo natomiast zobaczenie przeze mnie loch lomond. cel osiagniety - widoki jak z bajki!
z bishopton dojechalismy do luss, gdzie w coach house coffee shop (obok kosciola, w ktorym znajduje sie grob wikinga) zjadlam wybitnie szkocka zupe o nazwie 'broth' (jarzynowa na jagniecinie). po drodze do luss minelismy natomiast m.in. old kilpatrick, gdzie urodzil sie swiety patryk, patron irlandii, a takze dumbarton. w dumbarton oprocz tego, ze znajduje sie tam rozlewnia whisky (whisky otrzymuje miano whisku dopiero po spedzeniu w beczce trzech lat i jednego dnia - nie mniej) oraz dom jackie steward'a, najbardziej znanego szkockiego rajdowca, nazywanego 'flying scotsman', miesci sie jeden z trzech glownych zamkow centralnej szkocji (pozostale dwa, to zamki w edynburgu i stirling). wszystkie trzy zbudowane byly na wygaslych wulkanach. w zamku w dumbarton przetrzymywany byl william wallace zanim przetransportowano go i stracono w tower of london.
z luss, gdzie oprocz loch lomond (najwiekszy powierzchniowo akwen wodny w calej wielkiej brytanii - ok. 25 mil dlugosci, 6 mil szerokosci w najszerszym miejscu) zobaczylam tez ben lomond - najbardziej wschodni ze wszystkich 'munroes' (munroe, to inaczej gora wyzsza niz 3000 stop; nazwa pochodzi od nazwiska czlowieka, ktory zdobyl wszystkie tego rodzaju wzniesienia w szkocji), pojechalismy do helensburgh (slynnego z uwagi na urodzonego tam john'a logiebaird, wynalazce telewizji) na lody, mijajac po drodze (w okolicach garelochhead) przerozne militarne osrodki i obozy, baze lodzi podwodnych oraz glowna HMNB, czyli her majesty naval base.
po zjedzeniu lodow wrocilismy do bishopton, gdzie spakowalam tablets do pudelka, a steward nagral mi na plyte pare zdjec, ktore zrobilam jego aparatem (moj zostal wyjatkowo w opolu). o godz. 15.45 bylam z powrotem w glasgow, w city halls. zwarta i gotowa do proby, z pudelkiem slodkosci, ktore zniknely w mgnieniu oka. pelen sukces:)
jeszcze pare slow o loch lomond. geologicznie rzecz ujmujac, przez jego srodek przebiega granica miedzy highlands a central lowlands (szkocja podzielona jest na trzy czesci, trzecia czesc to southern uplands). jesli chodzi natomiast o strone wizualna - widok przepiekny. brzeg jeziora raczej nierowny, z mnostwem zatoczek, wysepek. w okolicach wzgorza, lasy, polany pelne owiec z malymi (widzialam nie tylko fikajace jagniatka, ale tez czarne owieczki, co jest rzadkoscia), kucykow i niesmiertelnych koni w plaszczach przeciwdeszczowych.
z loch lomond wiaze sie tez historia, ktora prawie wycisnela mi lzy z oczu. historia zwiazana tak i z jeziorem, regionem, jak i z powstaniem znanej na calym swiecie melodii o tej samej nazwie, ktora steward puscil zaraz po opowiedzeniu historii, kiedy wspinalismy sie samochodem na wzgorza...
wiele wiele lat i wiekow temu mieszkalo nad jeziorem dwoch kolegow. urodzili i wychowali sie w tej samej wiosce, nad loch lomond bawili sie i dorastali. jako studenci wdali sie w walke o dobro szkocji, wystepujac przeciwko organom rzadzacym, przez co zostali pojmani i uwiezieni w zamku carlisle (polnocna anglia) wraz wieloma innymi osobami, z ktorych czesc miala byc stracona, czesc powieszona, czesc otruta, a czesc odeslana z powrotem do szkocji z przeslaniem, zeby nikt nigdy wiecej nie wystepowal przeciwko wladzy. jak mozna sie domyslic, jeden z przyjaciol mial byc odeslany do szkocji, a drugi stracony. w noc przed smiercia napisal on w wiezieniu slynna teraz na caly swiat melodie 'loch lomond', ktorej refren brzmi:
you'll take the high road
and i'll take the low road
and i'll be in scotland before you.
but me and my true love will never meet again
on the bonnie bonnie banks of loch lomond.

wierzono wowczas, ze dusza szkota zabitego poza granicami kraju wraca podziemna droga (low road) przez czysciec do szkocji. high road jest wiec droga naziemna, rzeczywista, ktora mial wrocic do kraju jeden z przyjaciol. poniewaz jednak jeden z nich wracal do kraju jedynie jako wspomnienie, nigdy nie mogli sie juz spotkac nad pieknym brzegiem loch lomond...
przez tyle lat myslalam, ze chodzi w tej piosence o jakas kolejna idiotyczna historie milosna, a tu prosze, jak sie mozna pomylic...

zrobilo sie pozno. musze sie zdrzemnac choc na chwile. jutro ostatni koncert - w perth. zaraz po koncercie przenosimy sie do dundee, gdzie do nocy w poniedzialek nagrywamy plyte. we wtorek skoro swit wylatuje do londynu.
oj, szkocjo, szkocjo. zawsze jakos szkoda cie opuszczac...

piątek, 18 kwietnia 2008

prawie sukces

godz. 11.23
za niecale 1,5 godziny autobusem przyspieszonej linii X59 opuszczam synt endrius, udajac sie do erebere. jestem coprawda jeszcze w pizamie, ale nie znaczy to, ze dopiero co wstalam. bynajmniej.
niestety wykonanie 'tablets' i tym razem sie nie powiodlo, choc jestem juz blizej zamierzonego rezultatu - tym razem udalo sie zmienic kolor mikstury na krowko-podobny, jak tez zgestniec cala te breje. wciaz nie da sie jednak niestety tego kroic, tak wiec czeka mnie powtorka z rozrywki. do trzech razy sztuka.
do snu przeczytalam ostatnie trzy strony hrabala, a takze ponownie 'the very hungry caterpillar' autorstwa erica carle'a. ksiazka krotka i dla dzieci. jak twierdzil george bush, byla to jego ulubiona pozycja literacka za mlodu i zaczytywal sie od momentu, kiedy to czytac sie nauczyl. warto dodac, ze ktos uslyszeniu wypowiedzi prezydenta pokusil sie o sprawdzenie dat, dzieki czemu okazalo sie, ze ksiazka napisana i wydana zostala, kiedy prezydent lat mial ... bagatela... 23.
jesli chodzi o wing, postanowilam napisac slow pare. otoz wing, w oryginale wing han tsang urodzila sie w hong kongu, a zamieszkuje obecnie nowa zelandie. oprocz tego, ze wydala juz zylion plyt, pojawila sie w serialu south park, a takze brala udzial w przedstawieniu 'the annoying music show'. jestem sobie w stanie wyobrazic, skad taki tytul...
wing spiewa glownie piosenki juz istniejace, a najbardziej lubuje sie w piesniach krola elvisa oraz ac/dc (polecam w szczegolnosci).

musze sie zbierac. szybki prysznic, spakowanie walizki i biegiem na dworzec autobusowy. pogoda niestety dzis do bani - zimno i deszczowo. synt zegna hrabine placzem z chmur.

ps. dla chetnych podaje nazwe radia, ktorego najchetniej sluchalabym 24h/dobe. folk alley. (www.folkalley.com).

czwartek, 17 kwietnia 2008

hrabiny spontaniczna wizyta nad klifem

godz. 22.52
gdyby nie moja odwieczna sklonnosc do NIE nudzenia sie, bylabym teraz w drodze powrotnej z dundee do glasgow w celu odespania kilku nocy w halasliwych hotelach. jako ze jednak na miejscu usiedziec nie umiem, jestem ... w synt endrius z wizyta u kochanego MarJana z Emilem.
z dundee do synt autobusem podroz raptem trzydziestominutowa, wiec odmowic sobie tej przyjemnosci nie moglam za zadne skarby. jutro prosto z synt udam sie na koncert do erebere (czyli edynburga) - taki jest plan, a jak wiadomo plany sa po to, zeby je zmieniac:) (choc w przypadku trasy koncertowej i umowy jest to utrudnione...)
przerywam na chwile - na stole pojawily sie powitalne, niebiansko pachnace racuchy z jablkami.
...
jestem z powrotem. godz. 1.26. racuchy wysmienite, najadlam sie jak bak, a do tego opijam pysznego koktajlu z owocow (ob)lesnych. zrobilo sie pozno, ale wytlumaczenie juz w drodze. otoz postanowilam ponownie podejsc do zagadnienia 'scottish tablets' i tym razem pomyslnie wszystko przyrzadzic. jaki bedzie efekt, trzeba poczekac kilka godzin, ale oby wyszlo. oby wyszlo.
jako ze 'tablets' sa z przepisu stewarta, naszego kochanego kierowcy autobusu (od ktorego dostalam wczoraj w prezencie puszke mleka skondensowanego), ktory to stewart dyktowal mi dzisiaj przepis przez telefon, prowadzac, caly zespol wie juz, ze probuje to cudo przyrzadzic - presja!!!
jesli chodzi o trase, jest bardzo przyjemnie. bylo troche chwil slabosci, troche zmeczenia, ale to juz chyba przeszlosc. przedwczoraj gralismy w aberdeen (miasto granitu), wczoraj w inverness (stolica regionu 'highlands'), a dzisiaj w dundee. jutro natomiast edynburg, pojutrze glasgow, popojutrze perth. popopojutrze natomiast caly dzien spedzamy na nagrywaniu plyty z wiolonczelista rafaelem wallfischem, z ktorym to teraz wlasnie jestesmy w trasie koncertowej.
szkocja jak zwykle przepiekna. z uwagi na wiosne na polanach roi sie od owiec z malymi, koni w plaszczach przeciwdeszczowych z biegajacymi naokolo zrebakami. przy okazji slonca mozna sie tez natknac na niezwykle uroczo opalajace sie swinie, ktore czesto zasypiaja przy jedzeniu. lub tez W jedzeniu. do tego wszystkiego woda lub tez osniezone gory, niekonczace sie pola kwitnacych zonkili, laki, lasy. nie wyobrazam sobie, zeby mozna bylo tu byc nieszczesliwym.
z uwagi na brak komputera nie jestem w stanie ogladac 'przystanku alaska', ale jeszcze zyje. moze wlasnie dzieki brakowi komputera skonczylam 'taka piekna zalobe' hrabala i zabieram sie za najnowsze dzielo olgi tokarczuk.
w dziale muzyki aktualnie na szczycie listy przebojow dwie plyty, ktore zakupilam wczoraj podczas wizyty w jak zwykle urokliwej restauracji 'boogie woogie' w keith. nagrania z lat 20tych, 30tych i 40tych. cuda, cudenka.
niedlugo na liscie przebojow znajdzie sie zapewne ponownie sigur-ros, z ktorym to zespolem bede, jak sie okazalo trzy dni temu (w zwiazku z czym musialam zakupic bilet lotniczy do londynu, pomimo posiadania juz biletu na pociag...) pracowac przy teledysku zaraz po powrocie do londynu za dni pare.
zrobilo sie pozno, wiec czas na ewakuacje.
słit driims.
ps. na zdjeciu jestem ja. jak widac tutejsze powietrze bardzo dobrze wplywa na moja cere.
ps.2. jak to juz sie utarlo w synt, nadrabiam zaleglosci pt. 'co w kulturze'. otoz w kulturze dzieje sie wiele, a juz na pewno warto zaznajomic sie z tworczoscia uroczej pani o pseudonimie 'WING'. polecam goraco. niewskazane dla kobiet w zaawansowanej ciazy - nadmiar smiechu moze spowodowac przedwczesny porod.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

stan przedzawalowy

godz. 14.10
glasgow, kafejka przy st vincent street.
za 20minut dalsza czesc proby. przegralismy juz dzisiaj chyba miliard koncertow wiolonczelowych c.p.e.bacha, a tu jeszcze drugi miliard przed nami.
pogoda piekna, choc zimno, ale co po tym, kiedy trzeba siedziec w pomieszczeniu, w ktorym dodatkowo jest tak ciemno, ze czuje sie jak kret.
jutro przenosimy sie do aberdeen - pierwszy koncert, a stamtad do inverness.
zapomnialam napisac, jakiego przedwczoraj w nocy najadlam sie strachu. po obejrzeniu zyliona odcinkow 'przystanku...' postanowilam w koncu oddac sie w objecia morfeusza. zostawilam w duzym pokoju zapalone swiatlo i poszlam do lazienki. w miedzyczasie uslyszalam w domu kroki, choc wiedzialam, ze pat jest na przyjeciu u sasiadow. wyszlam z lazienki, w mieszkaniu nikogo nie bylo, ale nagle zdalam sobie sprawe, ze swiatlo w duzym pokoju juz sie nie pali, a drzwi do wszystkich pokoi sa pootwierane. gdyby ktos zmierzyl mi wtedy cisnienie, rozsadziloby cisnieniomierz. stan przedzawalowy, to malo powiedziane. sprawdzilam po cichu cale mieszkanie, ani sladu nikogo. wrocilam wiec do pokoju prawie sprintem i zaszylam sie pod koldra. do tej pory nie wiem, co to wszystko mialo znaczyc (poza moja postepujaca choroba psychiczna), ale oby sie wiecej nie powtorzylo. a na pewno nie tu, w glasgow, miescie morderstw.
brrr.....
lece na probe

niedziela, 13 kwietnia 2008

z pamietnika serialowego maniaka

godz. 13.24
po wczorajszym koszmarnie deszczowym dniu, kiedy to wieczorem nie doszlam, a w zasadzie doplynelam w przemoczonym do reszty ubraniu na koncert, nie zostalo nic. swieci slonce. nie jest moze cieplo, ale przynajmniej jasno, a to wazne.
wczorajszy koncert chyba udany, choc tego rodzaju muzyka (zgrzyty i piski - doslownie!!!) kompletnie do mnie nie trafia. o wiele wiekszym wydarzeniem bylo dokupienie przeze mnie 4tej i 5tej serii 'przystanku alaska'. serie druga obejrzalam prawie cala za jednym posiedzeniem, przypinajac sie od razu do serii trzeciej. dobrze, ze od dzisiaj nie bede miec juz prawie czasu na ogladanie, bo stan moich oczu wola o pomste do nieba. nie mowiac juz o tym, ze trace kontakt ze swiatem rzeczywistym. najbardziej cieszy mnie fakt, ze juz w czerwcu zobacze wszystkie te miejsca na zywo:)
dzisiaj w kazdym razie jestem jeszcze w glasgow, zaraz zaczynamy proby do trasy wlasciwej - zamiast zgrzytow i piskow autorstwa pana xenakisa, bach i brahms. na cale boze szczescie.
nie wiem, kiedy nastepnym razem bede miec dostep do komputera, ale sprobuje dowiedziec sie czegos wiecej o glasgow.
tymczasem - gud dej tu ju oll

piątek, 11 kwietnia 2008

szkocja to czy alaska?

godz. 19.17
probe skonczylismy o 4 godziny wczesniej (geniusze?), wiec w drodze do domu zdazylam odwiedzic pare sklepow w celu sprawdzenia, czy nie ma czasem za grosze do kupienia 'przystanku alaska' na dvd.
niech zyja idiotyzmy angielskich wyprzedazy! niby jedna siec sklepow, a w kazdym inne ceny. mniej wiecej 10-minutowy spacer zaowocowal kupnem drugiej i trzeciej serii 'przystanku...' w cenie calkowicie niewiarygodnej. do domu pognalam w podskokach.
jako ze pat, u ktorej jak zwykle mieszkam, wyszla dzisiaj do opery, planowalam opanowac duzy pokoj. z powodow roznych wyladowalam jednak przy komputerze i mam nadzieje tu pozostac jak tylko dlugo sie da. moje leczenie sie z uzywania komputera nie idzie zgodnie z planem, ale nie jestem w stanie odmowic sobie przyjemnosci przeniesienia sie na alaske.
gudbaj. si ju sun.

szkockie sentymenty

godz. 13.11
siedze w kafejce internetowej przy st vincent street w glasgow. miejsce znajome.
za niecale poltorej godziny zaczynam pierwsza probe ze scottish ensemble - jutro gramy na koncercie w city hall utwor, ktorego mialam juz zamiar nigdy w zyciu nie grac, a tu prosze.. jak to sie czlowiek moze pomylic...
pojutrze natomiast zaczynamy proby do trasy wlasciwej. w szkocji bede do 22go kwietnia, po czym za pomoca pociagu przeniose sie do londynu na kolejnych pare dni pelnych pracy - koncerty w wigmore hall, na festiwalu w deal (wlasnie dostalam maila, ze jest to glowne wydarzenie artystyczne, ogloszone specjalnie w lokalnej prasie - dyrektor programowy festiwalu obiecal odlozyc kopie gazety) oraz w paru innych miejscach. duzo roznosci.
szkocja dziala na mnie dosc niezwykle - spalam dzisiaj 13 godzin. jako ze probuje oduczyc sie korzystania non-stop z komputera, zamiast niego wzielam z opola pare ksiazek, a wczoraj zakupilam tez jedna dodatkowa w antykwariacie (ksiazka o tym gdzie i jak krecony byl 'przystanek alaska' - pozycja niezbyt moze rozwijaca, ale jak na moje mozliwosci intelektualne w sam raz :)). do tego masa zdrowego jedzenia. trzeba o siebie dbac na stare lata.
dostalam przed chwila w mailu od jolanty wu uaktualnienie sytuacji na froncie 'mody na sukces'. serialu sama z siebie nie ogladam, ale jako ze oglada go moja babcia, od czasu do czasu nadrabiam zaleglosci.
pare dni temu doprowadzilo mnie to wrecz do niekontrolowanego ataku smiechu.
babcia ogladala mode na sukces. ja probowalam zorientowac sie, o co chodzi i dlaczego brook znow sie rozstala z ridzem, a ridz od razu zakochal sie w innej. w jeden dzien wydawaloby sie. no wiec pytam o kolejne postacie, babcia spokojnie odpowiada - ze to ojciec ridza i matka ridza, a ze niby ojciec ridza ma corke z brook, ktora byla wczesniej z ridzem. a przez to, ze niby ojciec ridza nie jest jego ojcem, corka niby ojca ridza nie jest siostra ridza, a na dodatek sie w nim kocha. brook ma natomiast dziecko z bylym mezem swojej corki, a wszyscy mysleli, ze z kims innym. ridz poczul sie oszukany, zerwal zareczyny i od razu zakochal sie w corce brook, ktora juz nie jest jego siostra, bo jej ojciec jest jego bylym ojcem. mysle, ze powinni dac autorom nobla literackiego. w kazdym razie babcia odpowiada spokojnie, patrzac jednoczesnie w telewizor. kiedy natomiast spytalam- no a co sie stalo z brook i kiedy zaczelam pytac, jak to tak mogl ridz nagle sie zakochac w bylej siostrze, skoro tak kochal brook, babcia nie dala mi wrecz dokonczyc zdania i krzyknela - SEKS!!! chodzilo o seks, bo z tej brook to niezly typ, jak mowi babcia.
jak wynika jednak z apdejtu sytuacyjnego jolanty, nie takie to wszystko proste, jakby sie moglo wydawac. sytuacja niby oczyszcza sie, ale nie do konca. mysle, ze to daje nadzieje na kolejnych wieeeeeele odcinkow.
musze sie powoli zbierac - czas na odrobine obiadu przed proba.
po pieknym, slonecznym, w miare cieplym jak na szkocje dniu zostalo tylko wspomnienie. zrobilo sie znow zimno i deszczowo. zakladam kaptur, wlaczam na sluchawkach ray'a lamontagne i oddalam sie niepostrzezenie.
orewuar

piątek, 4 kwietnia 2008

wroclawskie smichy chichy

godz. 23.23
mam za soba dzien we wroclawiu + wysluchanie wieczornego koncertu w filharmonii opolskiej.
we wroclawiu same radosci i absurdy. pogaduchy i obzarstwo. spotkania po latach nie widzenia i telefony po miesiacach nie rozmawiania. a gdyby tego bylo malo, zdarzyla sie rowniez calkiem przypadkowa, a mila oferta pracy.
razem z kasia pe (przepraszam, kasia em, bo juz po slubie) rozpoczelysmy dzien jajecznica w barze 'u beatki', przenoszac sie stamtad kolejno do witaminki, baru wegetarianskiego, mleczarni, stolowki uniwersyteckiej i 'chocoffee'. mysle, ze przytylam dzisiaj przynajmniej tone.
co sie jednak usmialam dzisiaj, to moje, a na prosbe 'wroclawian' byc moze zjawie sie tam ponownie z poczatkiem przyszlego tygodnia.

jesli chodzi o opole, cudne jak zawsze. kino, teatr, koncerty, rower, uroki posiadania pianina pod reka. a co najwazniejsze - ludzie i dom.
raj na ziemi!