godz. dokladnie 0.00 !
powinnam polozyc sie spac, ale jesli nie napisze paru slow teraz, nie napisze ich przez najblizszych pare dni z braku czasu i komputera.
do domu wrocilam niedawno (po koncercie w city halls w glasgow), zastajac w lozku chora pat. biedna nie moze sie pozbyc wirusa juz od 1,5 miesiaca. posiedzialam z nia przez godzine, zrobilam herbaty, cos do jedzenia i zmusilam do pojscia spac. do czego to doszlo... z doroslym jak z dzieckiem:)
sporo do napisania, wiec zaczne od poczatku.
z synt endrius odjechalam wczoraj o 12.45, ledwie zdazajac na autobus. podroz przyjemna i raczej bez specjalnych atrakcji, poza widokiem jednego pana na przystanku w jakiejs szkockiej miescinie, ktora mijalismy. pan mial na twarzy niebywala wrecz ilosc kolczykow - ciezko bylo w zasadzie wylonic w tym wszystkim oczy, usta, nos. dla dodania uroku mial jeszcze olbrzymiego irokeza i powybijane zeby. wiek pana - bardzo zaawansowany.
do erebere, czyli edynburga dotarlam ok.14.30 i udalam sie powoli spacerkiem, korzystajac z mapy, ktora wydrukowalam oraz z przeblyskow po poprzednich wizytach, w kierunku the queen's hall, w ktorej mielismy grac wieczorny koncert. jak mielismy zrobic, tak i zrobilismy. proba, koncert, a w przerwie miedzy jednym a drugiem staly punkt wizyty w edynburgu - pieczony ziemniak z haggisem. raj dla podniebienia.
po koncercie wpakowalismy sie w autobus i powrot do glasgow. w okolicach domu bylam przed polnoca, a zeby urozmaicic sobie dojscie do samej kamienicy, uskutecznilam najszybszy bieg w dziejach glasgow. powod - steward zapomnial (ja rowniez...), ze w bagazniku autobusu jest moja walizka i odjechal w sina dal. bieglam tak wiec za autobusem spory kawalek, wymachujac skrzypcami, rekami i resztkami jedzenia, az w koncu udalo mi sie go zlapac na swiatlach. sport to zdrowie. zwlaszcza o polnocy.
jako ze dzisiaj gralismy w glasgow, czyli na miejscu, mialam jedyna i niepowtarzalna okazje wyspac sie porzadnie. z okazji nie skorzystalam, jak sie mozna latwo domyslic.
wczoraj w drodze z erebere pokazalam stewardowi pudelka z breja tableto-podobna, on zalamal rece i stwierdzil, ze tak tego zostawic nie mozna. jaki efekt? a taki, ze dzisiaj o 10 rano gotowalam cukier z maslem i mlekiem ponownie. nasz drogi kierowca odebral mnie z glasgow o 9.30 i zabral do swojego domu w bishopton, gdzie otrzymalam lekcje robienia prawdziwych skotisz tablets. dla nietajemniczonych wyjasniam - tablets, to cos w rodzaju krowki. rozni sie to jednak od krowki tym, ze jest twarde i kroi sie w kostki. potwornie slodkie, potwornie dobre i wybitnie szkockie.
nie musze dodawac, ze wszystko udalo sie idealnie. mysle, ze sekret tkwi w temperaturze gotowania. okaze sie za dwa tygodnie, kiede bede tablets uskuteczniac w polsce....
po udanym gotowaniu, przy przepieknej pogodzie wpakowalismy sie znow do samochodu i nadszedl czas wycieczki. jako ze steward wie wszystko o wszystkim, dowiedzialam sie kolosalnej ilosci rzeczy na temat historii szkocji oraz okolic glasgow. glownym celem wycieczki bylo natomiast zobaczenie przeze mnie loch lomond. cel osiagniety - widoki jak z bajki!

z bishopton dojechalismy do luss, gdzie w coach house coffee shop (obok kosciola, w ktorym znajduje sie grob wikinga) zjadlam wybitnie szkocka zupe o nazwie 'broth' (jarzynowa na jagniecinie). po drodze do luss minelismy natomiast m.in. old kilpatrick, gdzie urodzil sie swiety patryk, patron irlandii, a takze dumbarton. w dumbarton oprocz tego, ze znajduje sie tam rozlewnia whisky (whisky otrzymuje miano whisku dopiero po spedzeniu w beczce trzech lat i jednego dnia - nie mniej) oraz dom jackie steward'a, najbardziej znanego szkockiego rajdowca, nazywanego 'flying scotsman', miesci sie jeden z trzech glownych zamkow centralnej szkocji (pozostale dwa, to zamki w edynburgu i stirling). wszystkie trzy zbudowane byly na wygaslych wulkanach. w zamku w dumbarton przetrzymywany byl william wallace zanim przetransportowano go i stracono w tower of london.
z luss, gdzie oprocz loch lomond (najwiekszy powierzchniowo akwen wodny w calej wielkiej brytanii - ok. 25 mil dlugosci, 6 mil szerokosci w najszerszym miejscu) zobaczylam tez ben lomond - najbardziej wschodni ze wszystkich 'munroes' (munroe, to inaczej gora wyzsza niz 3000 stop; nazwa pochodzi od nazwiska czlowieka, ktory zdobyl wszystkie tego rodzaju wzniesienia w szkocji), pojechalismy do helensburgh (slynnego z uwagi na urodzonego tam john'a logiebaird, wynalazce telewizji) na lody, mijajac po drodze (w okolicach garelochhead) przerozne militarne osrodki i obozy, baze lodzi podwodnych oraz glowna HMNB, czyli her majesty naval base.
po zjedzeniu lodow wrocilismy do bishopton, gdzie spakowalam tablets do pudelka, a steward nagral mi na plyte pare zdjec, ktore zrobilam jego aparatem (moj zostal wyjatkowo w opolu). o godz. 15.45 bylam z powrotem w glasgow, w city halls. zwarta i gotowa do proby, z pudelkiem slodkosci, ktore zniknely w mgnieniu oka. pelen sukces:)

jeszcze pare slow o loch lomond. geologicznie rzecz ujmujac, przez jego srodek przebiega granica miedzy highlands a central lowlands (szkocja podzielona jest na trzy czesci, trzecia czesc to southern uplands). jesli chodzi natomiast o strone wizualna - widok przepiekny. brzeg jeziora raczej nierowny, z mnostwem zatoczek, wysepek. w okolicach wzgorza, lasy, polany pelne owiec z malymi (widzialam nie tylko fikajace jagniatka, ale tez czarne owieczki, co jest rzadkoscia), kucykow i niesmiertelnych koni w plaszczach przeciwdeszczowych.
z loch lomond wiaze sie tez historia, ktora prawie wycisnela mi lzy z oczu. historia zwiazana tak i z jeziorem, regionem, jak i z powstaniem znanej na calym swiecie melodii o tej samej nazwie, ktora steward puscil zaraz po opowiedzeniu historii, kiedy wspinalismy sie samochodem na wzgorza...
wiele wiele lat i wiekow temu mieszkalo nad jeziorem dwoch kolegow. urodzili i wychowali sie w tej samej wiosce, nad loch lomond bawili sie i dorastali. jako studenci wdali sie w walke o dobro szkocji, wystepujac przeciwko organom rzadzacym, przez co zostali pojmani i uwiezieni w zamku carlisle (polnocna anglia) wraz wieloma innymi osobami, z ktorych czesc miala byc stracona, czesc powieszona, czesc otruta, a czesc odeslana z powrotem do szkocji z przeslaniem, zeby nikt nigdy wiecej nie wystepowal przeciwko wladzy. jak mozna sie domyslic, jeden z przyjaciol mial byc odeslany do szkocji, a drugi stracony. w noc przed smiercia napisal on w wiezieniu slynna teraz na caly swiat melodie 'loch lomond', ktorej refren brzmi:
you'll take the high road
and i'll take the low road
and i'll be in scotland before you.
but me and my true love will never meet again
on the bonnie bonnie banks of loch lomond.
wierzono wowczas, ze dusza szkota zabitego poza granicami kraju wraca podziemna droga (low road) przez czysciec do szkocji. high road jest wiec droga naziemna, rzeczywista, ktora mial wrocic do kraju jeden z przyjaciol. poniewaz jednak jeden z nich wracal do kraju jedynie jako wspomnienie, nigdy nie mogli sie juz spotkac nad pieknym brzegiem loch lomond...
przez tyle lat myslalam, ze chodzi w tej piosence o jakas kolejna idiotyczna historie milosna, a tu prosze, jak sie mozna pomylic...
zrobilo sie pozno. musze sie zdrzemnac choc na chwile. jutro ostatni koncert - w perth. zaraz po koncercie przenosimy sie do dundee, gdzie do nocy w poniedzialek nagrywamy plyte. we wtorek skoro swit wylatuje do londynu.
oj, szkocjo, szkocjo. zawsze jakos szkoda cie opuszczac...