
nie bylo dzis moze zbyt slonecznie, ale jednak czuc wiosne. w ogrodku zielono, kolorowo, pachnaco, ptaki spiewaja. az wstyd, ze nie wychylilam nosa z domu...
zakopalam sie wczoraj w ksiazkach i czytalam do 3 w nocy. znalazlam miedzy innymi kilka ksiazek karen blixen (na zdjeciu), dunskiej pisarki, ktorej historie zycia wiele osob zna pewnie z filmu 'out of africa'. listy, wspomnienia, stare fotografie. niesamowite, jak inaczej wygladalo kiedys zycie. niesamowite, jak inaczej wyglada zycie w afryce. warto poczytac, naprawde. a na zachete maly fragment (przepisujac slucham wlasnie z mama sciezki dzwiekowej z filmu - dodaje uroku...):
" mialam w afryce farme u stop gor ngong. sto szescdziesiat kilometrow bardziej na polnoc wyzyne przecinala linia rownika, farma zas lezala prawie dwa tysiace metrow nad poziomem morza. w poludnie odczuwalo sie te wysokosc tak, jak gdyby czlowiek znalazl sie blisko slonca. ranki i wieczory byly jednak przejrzyste i orzezwiajace, a noce chlodne.
polaczenie wysokosci z polozeniem geograficznym sprawialo, iz krajobraz nie mial sobie rownego na calym swiecie. byl surowy, pozbawiony bujnej roslinnosci - afryka przedestylowana przez dwa tysiace metrow atmosfery, mocno skoncentrowana tresc kontynentu. mdle, przypalone kolory przypominaly barwe ceramiki. listowie drzew, lekkie i delikatne, roslo zupelnie inaczej niz na europejskich drzewach. nie tworzylo okraglawych kopul, lecz ukladalo sie w poziome i rownolegle do siebie warstwy, dzieki czemu pojedyncze drzewa przypominaly palmy albo sylwetki romantycznych okretow bohatersko plynacacy pod pelnymi zaglami. z tego powodu kraj lasu sprawial takie wrazenie, jakby sie nieustannie lekko kolysal. na rozleglych rowninach tu i tam sterczaly stare, powykrecane kikuty cierniowcow, trawa wygladala jak posypana tymiankiem i mirtem; miejscami zapach byl tak silny, ze az krecilo w nosie. kwiaty spotykane na stepie lub na pnaczach i lianach w dziewiczych lasach byly drobniutkie; tylko na poczatku pory deszczowej stepy pokrywaly sie duzymi, ciezkimi i mocno pachnacymi lianami. widoki roztaczaly sie niezmiernie daleko. wszystko przed oczyma swiadczylo o wielkosci, wolnosci i niezrownanej szlachetnosci.
najwazniejsze bylo powietrze - i dla krajobrazu, i dla czlowieka. w moich wspomnieniach z pobytu na afrykanskim plaskowyzu dominuje zawsze wrazenie, iz przez jakis czas zycie toczylo sie jak gdyby wysoko w powietrzu. niebo bylo zwykle jasnoniebieskie lub bladoliliowe, bardzo rzadko nieco ciemniejsze, pelne poteznych i niewazkich chmur, zmieniajacych sie ciagle i zeglujacych we wszystkich kierunkach. mialo jednak ukryta moc blekitu, ktorego gleboki, swiezy odcien nakladalo na pasma wzgorz i na lasy. w poludnie powietrze nad ziemia ozywalo jak plonacy ogien; iskrzylo sie, falowalo i blyszczalo jak wodne kaskady, na ksztalt zwierciadla odbijalo i podwajalo wszystkie przedmioty, tworzylo przerozne fatamorgana. na tej wysokosci oddychalo sie latwo, pluca wciagaly ozywcza lekkosc, tchnienie optymizmu. na tej wysokosci czlowiek budzil sie rankiem i myslal: "jestem tu, gdzie powinienem byc". "
nie wiem, od ilu juz lat marze o tym, zeby zobaczyc afryke, kenie na wlasne oczy. mam nadzieje, ze kiedys sie uda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz