środa, 28 maja 2008

na wolnosci

godz. 21.03
jakby to powiedziec po angielsku - i'm ready to die. klasyczna reakcja mojego organizmu na ladna, lekko letnia pogode - przeziebienie. mam podwyzszona temperature, bezwlad nog i czuje sie, jakby zaraz miala mi odpasc twarz. faszeruje sie witaminami, ibupromem i czosnkiem, ale cos mi mowi, ze jutro nie pojade do wroclawia na probe, choc trzeba zrobic wszystko, zeby nie jechania uniknac.
koncertmistrzuje w tym tygodniu goscinnie w filharmonii wroclawskiej. ladny program, dobry dyrygent - jacek kaspszyk, a do tego znajomi i przyjaciele ze studiow w orkiestrze. duzo smiechu, wspominania i nowych planow muzycznych i nie tylko.
mam coprawda do dyspozycji apartament w budynku filharmonii, ale, poza wczorajszym tam nocowaniem, wracam codziennie do opola. nie ma to jak dom i wlasne lozko. nawet, jesli wiaze sie to z koniecznoscia wstawania o 5 rano, zeby zdazyc na pociag do wroclawia.
co by sie w kazdym razie nie dzialo, w piatek rano jestem na probie, zywa czy martwa, a wieczorem gram koncert. w miedzyczasie mam tez w planie wizyte w 'witamince' z towarzyszka katarzyna pe (a w zasadzie em) oraz obiad w kolejnym nieznanym mi dotad miejscu (w ramach poznawania miejsc nowych, wczoraj zjadlam obiad 'pod papugami', a dzien wczesniej w 'capitolu').
w zwiazku tez z apelem doktora szymona o zamieszczenie zdjec z wroclawia, zabieram ze soba w piatek aparat (mocno sie juz zakurzyl - wstyd...) i uskutecznie najkrotsza chocby sesje fotograficzna, ale jednak. faktycznie malo tu ostatnio na blogu kolorowo.
bola mnie dosc oczy, ale dobiegam do konca 'gringo...' cejrowskiego, a od wczoraj czytam tez jednoczesnie 'na wolnosci; dziennik dla adama' agnieszki osieckiej - swiezutko wydany.
nie dziwne, ze taki wyksztalcil sie u mnie sentymentalizm i slabosc do rzeczy smutnych, jesli w zasadzie wychowalam sie na jej tworczosci, ale zadnego pisarza nie lubie bardziej od osieckiej i bardzo, ale to bardzo zaluje, ze na nic nowego spod jej piora nie mozna juz liczyc... (wydawnictwo okularnicy przygotowuje jednak aktualnie jej dzienniki).
[minelo okolo 40min od ostatniego zdania; zakopalam sie w tomikach wierszy; przeczytanie zbioru ' za chwile' w calosci grozi kompletna depresja, ale warto...]

tramwajowi ludzie
sa bardziej zmeczeni, znudzeni
niz ludzie z liliowych lotnisk.
tramwajowi ludzie
podobni do cieni,
tylko ze bardziej samotni.

bo na koncowych przystankach
ranek ma szary smak,
noce sa zawsze za zimne,
a lzy za gorace - tak, tak.

tramwajowi ludzie
wytrwali jak sosny i klony,
stloczeni wedruja do nieba.
tramwajowi ludzie,
mezowie i zony,
ktorym brak slonca do chleba.

bo na koncowych przystankach
ranek ma szary smak,
noce sa zawsze za zimne,
a lzy za gorace - tak, tak.

sa tez takie petle...
sa petle piekniejsze niz inne,
gdzie szumi z daleka rzeka...
tam zajezdza tramwaj
nadziei niewinnej
i na ten tramwaj ktos czeka.


ps. chcialam zamiescie 'umrzec z milosci' - jeden z moich absolutnie najulubienszych, ale nie ma on nic wspolnego z podrozowaniem. polecam w kazdym razie.

niedziela, 25 maja 2008

wszedzie dobrze, ale w domu najlepiej

godz. 23.31 czasu (o)polskiego
jeszcze wczoraj gralam pod oxfordem koncert z julianem rachlinem, a juz jestem w opolu. wrocilam z koncertu po polnocy, polozylam sie spac przed druga, a wstalam ... przed trzecia. godzina snu - czemu chciec wiecej... podroz na lotnisko jak zwykle 'krotka' o tej porze dnia - taksowka na dworzec autobusowy, autobusem na lotnisko. na lotnisku tradycyjnie juz bajgle z lososiem i z rodzynkami, az wreszcie sam lot. zasnelam jeszcze na pasie startowym.
od jutra jestem we wroclawiu, w ramach nowo nawiazanej wspolpracy z filharmonia wroclawska, w zwiazku z czym czeka mnie pobudka o 5 rano i zlapanie pociagu o 6.50. mam nadzieje, ze pociagi tutaj jezdza lepiej niz w londynie, bo spoznienie sie na pierwsza probe jest zawsze wymarzonym conajmniej poczatkiem.
ps. wniosek ogolny - pobyt w londynie udany i w sumie bardzo przyjemny.

piątek, 23 maja 2008

emil :) :) :)

hurra hurra hurra!!!!!!!!!!!!!!!!!
22go maja o godz. 22.45 w szkocji przyszedl na swiat moj chrzesniak, emil scott sadownik!!!!!
radosc nieziemska.
emila caluje poki co na odleglosc, kochanego MarJana rowniez i lece do pracy w podskokach :)

wtorek, 20 maja 2008

bilet w garsci

... no moze nie w garsci, a w mailu.
godzina pozna (0.02), jestem lekko zmeczona, ale pomimo to bardzo usmiechnieta.
bilet lotniczy do stanow zakupiony, rejs na alaske zarezerwowany. jade! lece! plyne! :)
wylot do seattle 18go czerwca, powrot 9go lipca. zapowiada sie malo snu przez ten czas, ale za to duzo wycieczek, koncertow, kolacji z widokiem na lodowiec i innych nudnych atrakcji:). moglabym PODROZOWAC cale zycie, jak slowo daje.
[nie mam na mysli meczacych jednodniowych podrozy na koncerty, a PODROZE pelna geba].
jesli chodzi o dzien dzisiejszy, uczylam od rana, po czym pojechalam z wizyta do hemel hempstead, skad wrocilam od przyjaciol (rodzicow amelki, o ktorej urodzinach krzyczalam na blogu dwa miesiace temu) calkiem niedawno. przy okazji wizyty upieklam pierwszy w zyciu shepherds pie i przyznaje bez bicia, ze calkiem byl nawet zjadliwy.
doslownie przed chwila przesadzilam natomiast dwie kuchenne roslinki jona, ktore wychodzily juz o wlasnych silach z za malych doniczek, ryczac o pomoc.
czas na sen. a przed snem kilka stron 'gringo w krainie dzikich' cejrowskiego. czy ktos lubi czy nie lubi, interesuje sie czy sie nie interesuje indianami - polecam.
gudnajt

niedziela, 18 maja 2008

ciekawostki przyrodnicze

godz. 19.28
wrocilam z madrytu, siedze w zimnym mieszkaniu w poludniowym londynie i chyba zaraz dla rozgrzania zrobie sobie kluski po malezyjsku (jon, u ktorego mieszkam, pochodzi z kuala lumpur). obejrzalam wlasnie na jutjub fragmenty finalowego odcinka 14tej serii 'ostrego dyzuru' i jestem usatysfakcjonowana. hepi ending do problemow, ktore wczesniej zdenerwowaly mnie na tyle, ze przestalam ER ogladac, co znaczy, ze zdenerwowanie musialo byc powazne. smiesznie poza tym oglada sie serial, widzac dokladnie te same sciezki w chicago, ktorymi szlam w styczniu:)
jesli chodzi o madryt, czasu starczylo mi na godzinny spacer gdzies w okolicach centrum oraz na zjedzenie dramatycznego obiadu (moja frustracja hiszpanska siegnela zenitu). genialny plan zjedzenia paelli nie mial szczescia. dostalam za to 'cos', co wymienialam dwa razy, az dalam za wygrana. puszczam to wydarzenie w niepamiec. po obiedzie (a w zasadzie kolacji), po czym nastapil koncert, ktory zaczal sie o 22.30, a skonczyl 0.40, co znaczylo pojscie spac o 2 i pobudke o 6.45.
mysle, ze bede dzisiaj spac jak dziecko, choc nie poleze za dlugo dla odmiany, bo od rana ucze. dorosle zycie, co tu duzo mowic.
dzisiaj przy sniadaniu rozmawialam z kolegami tamasem, mike'm i tony'm na temat jakosci zycia w londynie. nie ja zaczelam rozmowe, zeby nie bylo, ze narzekam na kazdym kroku:)
otoz ostatnio przeprowadzone zostaly badania, z ktorych wynika, ze 20minutowa przejazdzka metrem, to dla organizmu zanieczyszczenie rowne wypaleniu papierosa.
przecietny czlowiek spedza w metrze miesiecznie ok.3,5 doby.
srednia dlugosc zycia ludzi w londynie jest o 10 lat nizsza niz w reszcie UK.
jeden z czlonkow orkiestry podliczyl tez, ze na 10 lat pracy caly rok spedza w samochodzie, dojezdzajac na koncerty.
nie mowiac juz o szkodliwosci lotow samolotem - promieniowanie, sluch, etc.
ot, takie ciekawostki przyrodnicze.
londyn ma swoj urok i ciesze sie, ze wpadam tu dosc regularnie, ale jednak na innych juz zasadach. czas na nowy rozdzial. nowe miejsca. nowe drogi.

piątek, 16 maja 2008

huuuurrrraaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!

godz. 0.01
na dworze deszczowo, ale nijak sie to ma do stanu mojego ducha. odebralam wlasnie maila (czytalam przynajmniej dziesiec razy, zeby sie upewnic!) od kochanego szkockiego MarJana. spelnia sie oto jedno z moich marzen- zostane matka chrzestna! i to matka chrzestna nie ot tak poprostu, a dla Emila Scotta, ktory juz niedlugo zasili nasze szeregi. cudownie :)
smieje sie tak wlasnie do ekranu w holu hotelu santemar w santander, gdzie bede jeszcze przez pare godzin (i gdzie mam nadzieje odespac noc poprzednia). godzine temu zagralismy koncert pod dyr. 'szefa', czyli daniele gatti. koncert troche meczacy z powodu upalu na sali, ale skoro pisze, to znaczy, ze przezylam.
jutro rano wylatujemy do madrytu, gdzie gramy kolejny koncert, bagatela, o godz.22.30.
samo santander ladne, malowniczo polozone nad morzem. w centrum - waskie uliczki, slodkie kafejki, malenkie sklepiki. w porcie - masa zaglowek i innych jachtow. ogolny klimat miejsca zdecydowanie nadmorski. jest to, nota bene, jak sie dowiedzialam, miasto o olbrzymim zapleczu gotowki, do ktorego przyjezdzaja glownie starsi ludzie w celu jeszcze wiekszego zestarzenia sie. hiszpanska emerytura.
na obiad zjadlam w przyplazowej restauracji 'rio sardinero' troche osmiornicy i kalmarow + obrzydliwa salatke ze zmietolonej lekko marynowanej papryki, na ktora rzuconych bylo pare anchovis. liczylam na salate zielona, ale sie ewidentnie przeliczylam. w ramach eksplorowania kuchni hiszpanskiej zjadlam tez kanapke z tunczykiem, szynka i jajkiem i wciaz sie dziwie, ze przyzylam to wydarzenie kulinarne.
hiszpanska kuchnia i ogolnie hiszpania (lacznie z jezykiem) nigdy nie nalezala do moich najulubienszych.
co jednak trzeba przyznac, owoce maja pyszne i tanie - za raptem 3 euro kupilam olbrzymia siatke, pelna czeresni (pierwsze moje w tym roku i pierwsze w zyciu nie-polskie!), moreli, brzoskwin i nektarynek, i spalaszowalam wszystko za jednym podejsciem (po czym nastapil niemalze zgon z przejedzenia). jutro zdecydowanie uskutecznie to samo.
komputer pokazuje, ze za 4minuty konczy mi sie internet, tak wiec bede sie zbierac. odrobina snu nie zaszkodzi (jesli tylko uda mi sie zasnac z powodu radosci!).
do milego napisania i poczytania (jesli ktokolwiek to kiedykolwiek czyta).

podrozy coraz wiecej...

godz. 0.26
niecala godzine temu wrocilam z proby, a wstac musze za dokladnie 4godz i 15minut. witamy w londynie! :)
jutro rano wyruszamy z orkiestra do santander, a pojutrze przenosimy sie stamtad do madrytu. w londynie bedziemy z powrotem w niedziele. wlasnie potwierdzone zostaly terminy czerwcowe, tak wiec moje zycie przez najblizszych pare tygodni bedzie toczylo sie w nastepujacych miejscach:
16.05 - santander
17.05 - madryt
18-25.05 - londyn
25.05 - opole
26-30.05 - wroclaw
30.05-2.06 - opole
2.06 - londyn
3.06 - brescia
4.06 - wilno
5.06 - lodz
6-7.06 - londyn
8-11.06 - moskwa
11-17.06 - opole
17-19.06 - warszawa
19.06-7.07 - usa+kanada (british columbia, alaska, washington, idaho, montana, oregon)
24.07-3.08 - francja

poza tym - polska.

od wczoraj jestem w londynie i zatrzymuje sie u kolegi z orkiestry w poludniowej czesci londynu. milo tu i spokojnie, choc prawie dostalam zawalu ze strachu w drodze ze stacji metra do 'domu', idac wczoraj niby oswietlona, ale lesna droga ok. godz.23. nigdy wiecej! dzieki mojej bujnej wyobrazni przez okolo kilometr bieglam pod naprawde stroma gore obladowana skrzypcami i torba, ciagnac za soba walizke. sport lubie, ale bez przesady...
dzisiaj od rana bawilam sie natomiast w pania profesor dla moich studentow, a pozniej, przed proba, spotkalam sie z kaoru, japonska kolezanka, od ktorej dostalam w prezencie gazowana wersje sake oraz japonskie slodko-slone ciasteczka i z ktora zjadlam japonski obiad w chinatown (powtarzam, obiad japonski, nie chinski). w miedzyczasie dokupilam tez nowa edycje atlasu drogowego usa (national geographic, polecam) oraz wodoodporny papier do drukowania map wlasnych.
po obiedzie i spacerze przy iscie londynskiej pogodzie (deszcz i chlodno) - proba orkiestry. nie gralam z royal philharmonic od czasu trasy po stanach, wiec milo bylo znow zobaczyc znajome twarze - posmiac sie i pomuzykowac.
musze sie chyba polozyc. coprawda przy tej ilosci snu, 5 minut mnie nie zbawi, ale moze samo polozenie horyzontalne cos zmieni. kto wi...
na dobranoc slowa piosenki 'trapeze' w wyk.patty griffin, mojego odkrycia dni ostatnich:
'some people don't care if they live or they die
some people wanna know what it feels like to fly
gather their courage and they give it a try
Fall under the wheels of a time goin' by'.

poniedziałek, 12 maja 2008

ziemio - przed nami nas chron

godz. 23.14
jestem przetleniona po spacerze z sasiadka joanna i klade sie spac. caly dzien spedzilam na glowieniu sie, ktorymi liniami leciec w czerwcu do stanow. moge albo leciec drozej (choc i tak nie najdrozej) i w miare miec spokoj ducha, albo o polowe taniej (przy tych kwotach jest to pokazna roznica), ale za to modlac sie chyba przez cala droge...
nie wiadomo tez jeszcze, jaka bedzie cena rejsu i jak to wszystko ugryzc, wiec chyba wezme i poprostu zwariuje, ale z drugiej strony perspektywa tego wyjazdu, tych wycieczek, tych wszystkich miejsc... jak tu nie jechac!:)
wycieczek tematycznych mam juz w planach, nota bene, chyba zylion - zapowiada sie podroz stulecia przez cztery stany!:)
nie podrozowalam dzisiaj (poza tym, ze palcem po mapie) w ogole, ale za to tata byl w kedzierzynie-kozlu, a mama w warszawie, skad przywiozla, na moja prosbe, najnowsza plyte maryli rodowicz. calkiem ladna (jaki ten swiat maly - orkiestra kameralna, ktora dogrywala pare sciezek, to wszystko moi znajomi ze studiow).
zamiast cytatow podrozniczych dzisiaj na blogu gosci w zwiazku z plyta andrzej poniedzielski:
"zielona pani ziemio
posluchaj w niebo-glosu
ludzi, co z toba dziela
sloneczny kat kosmosu

mamy tu, pani-ziemio
stare jak my-klopoty
wiemy co zlo, co dobro
a ciagnie do glupoty

mamy tu dom
mamy dom
mamy tu sen
mamy sen
daj nam na skron
cienia dlon
ziemio-przed nami nas chron

wieczorem pani-ziemio
w kieszeniach snow nas schowaj
i nawet czesci szczescia
nie pozwol nam zmarnowac

zielona pani-ziemio
posluchaj w niebo-glosu
ludzi co z toba dziela
sloneczny kat kosmosu

mamy tu dom..."

niedziela, 11 maja 2008

dziennik mysliciela

godz. 23.26
dzwonek, kierownica,
kola z oponami,
siedzi na tym czlowiek
i macha nogami.
tak krzyczalam dzisiaj razem z tlumem podczas 'masy krytycznej', czyli manifestacji rowerowej, majacej na celu zachecenie ludzi do jazdy na rowerze oraz wywalczenia wiekszej ilosci drog rowerowych oraz bezpieczenstwa rowerzystow ogolnie. przejechalismy przez centrum opola, momentami robilo sie niebezpiecznie (samochody probowaly pokazac, kto tu rzadzi i wymuszaly pierwszenstwo... bez komentarza...), ale ogolnie rzecz biorac bardzo przyjemna rzecz, taki przejazd. bylam z ciotka. na zakonczenie udzielilysmy gazecie wyborczej krotkiego wywiadu (ja to mam szczescie do prasy...), zrobiono calej grupie zdjecie (kazdy musial podniesc rower do gory) - bylo nas ponad 15o osob!, wygralam koszulke w ramach quizu. koszulka za duza, ale nieszkodzi - bedzie do spania.
na zakonczenie pojechalysmy jeszcze z ciocia na wyspe bolko - jak tam pieknie, wiosennie - i wrocilam do domu. przebralam sie, wzielam prysznic, odwiozlam babcie z ciocia (inna ciocia) do domu i udalam sie na trzyosobowe spotkanie klasowe na rynku. plotki, smichy-chichy - bardzo mily wieczor.
klade sie spac, ale obiecalam gombrowicza, wiec chyba musze tym razem dotrzymac slowa.

"1956, sroda.
jestem sam w tym joracalu (...).
sezon dopiero sie zaczal. dosc pusto. wiatr, wiatr i wiatr. rano w moje przebudzenie wbija sie szum drzew, okalajacych quinte i te wiatry zmienne, z polnocy, z poludnia, ze wschodu, nie chca sie uciszyc, ocean lsni, zielony, i bialo, slono wytryskajacy u brzegow skalistych z loskotem, piana wybucha, na piaskach najazd nieprzerwany groznie wzniesionych i kotlujacych sie w spietrzeniu wod, ani chwili wytchnienia i grzmot, szum tak rozlegly, ze przemieniajacy sie w cisze. cisza. ten szal jest spokojem. nieruchoma jest linia horyzontu. nieruchome lsnienie bezmiernej tafli. ruch znieruchomialy, namietnosc wiecznosci...
walesalem sie gdzies, za portem, na dzikich plazach, za punta mogotes, gdzie mewy stadami calymi, sterujac pod wiatr, wytezone, ulegaja naglym wyrzutom na zawrotne wysokosci i stamtad, ukosna i piekna linia, bedaca polaczeniem bezwladu i lotu, staczaja sie nad powierzchnie wody. patrze godzinami oglupialy i otumaniony.
gdym jechal tutaj towarzyszyla mi nadzieja, ze ocean oczysci mnie z niepokojow i ustapi ten stan zagrozenia, ktory zaatakowal mnie juz w melo. ale wiatry zdolaly tylko oszolomic moje trwogi. (...) zycie ludzkie staje sie, z wiekiem, stalowa pulapka. (...)
wiedzialem o tym od dawna. ale nie przejmowalem sie... gdyz bylem przeswiadczony, ze i ja bede sie zmienial wraz z moim losem, ze, po latach, bede kims innym i zdolnym sprostac sytuacji w jej narastajacej grozie. nie wyrabialem w sobie zadnych uczuc na te pore mojej egzystencji, mniemajac, ze one same powstana we mnie, w czasie wlasciwym. ale, jak dotad, nie ma ich. ja tylko jestem i jakze malo zmieniony - z ta roznica, ze zamknely mi sie wszystkie drzwi. (...)
ta swiadomosc - ze juz sie stalem. juz jestem. witold gombrowicz, te dwa slowa, ktore nosilem na sobie, juz dokonane. jestem. zanadto jestem. i choc moglbym jeszcze popelnic cos nie przewidzianego dla mnie samego, juz mi sie nie chce - nie moge chciec, bo zanadto jestem. posrod tej nieokreslonosci, zmiennosci, plynnosci, pod niebem nieuchwytnym jestem, juz zrobiony, wykonczony, okreslony... jestem i jestem tak bardzo, ze to mnie wyrzuca poza obreb natury."

lajf is ewriłer

godz. 0.20

klade sie spac, w zwiazku z czym nie zabawie sie dzis w przepisywanie ksiazek na blogu. zalaczam za to pare cytatow z 'przystanku'.

"Life is everywhere. The earth is throbbing with it, it's like music. The plants, the creatures, the ones we see, the ones we don't see, it's like one, big, pulsating symphony."

"I guess what I'm trying to say is, I don't think you can measure life in terms of years. I think longevity doesn't necessarily have anything to do with happiness. I mean happiness comes from facing challenges and going out on a limb and taking risks. If you're not willing to take a risk for something you really care about, you might as well be dead."

piątek, 9 maja 2008

paradajs

godz. 23.52
podroze, podroze, podroze.
wyslalam podanie o wize rosyjska, kupilam przez internet dwa bilety na koncert marka o'connora 2go lipca w seattle i dogadalam wlasnie z argentynsko-polsko-wlosko-francuskim kolega szczegoly festiwalu, na ktory wybieram sie do francji pod koniec lipca.
cytat na dzis:

"paradise is something you can find only within yourself. it's not some far-off idyllic place. it's not some fantasy or the next stop on the train station. it's where you are now - finding and experiencing things on your own that will make you happy..."

na zdjeciu st andrews w marcu 2008.

czwartek, 8 maja 2008

pejper klips

godz. 22.30
chcialabym przestac, a nie umiem - ogladam 'przystanek' non-stop. ale co zrobic, jesli naprodukowali tego szesc serii, czyli w sumie ok.110 odcinkow! na szczescie wszystko to takie pogodne, ze zaszkodzic w niczym nie ma szans. poza tym, ze ledwie juz widze na oczy. mysle, ze wiekszosc z nas miala z tym serialem w ktoryms momencie zycia do czynienia i dla tych wlasnie (choc nie tylko) osob dialog, ktory doprowadzil mnie dzisiaj prawie do placzu. ze smiechu :) niech zyje marylin i jej zdecydowanie wyjatkowy, indianski spobob bycia i zycia:)
dialog (czwarta seria, odcinek pt.'revelations'):
joel: how do you do that? how do you do sit like that? i mean you have this uncanny pretty natural ability to just... sit. for hours and hours. just sit, not do anything. do you think? i mean i know you think. concious person can not think, it's impossible.what do you think about?
marylin: things.
joel: things?
marylin: aha.
joel: what kind of things?
marylin: [spojrzenie w stylu marylin - na twarzy wielkie NIC; cisza]
joel: love and death? family?
marylin: clips.
joel: clips?
marylin: paper clips.
joel: all these hours you sit and think about paper clips?
marylin: not all the time.
joel: what else? what else do you think about?
marylin: colors.
joel: really? colors?
marylin: blue mostly.
joel: blue?
marylin: and beige.
joel: marylin, is this conversation as absurd to you as it is to me?
marylin: you started it.
joel: right... [odchodzi, kompletnie zrezygnowany]

[dla nie wtajemniczonych - joel, to lekarz, a marylin, to jego indianska sekretarko-pomocnica, ktora nie mowi niemalze nic, godzinami siedzac za biurkiem, robiac rowniez nic, a jesli juz cos powie, jest to zazwyczaj jedno slowo - AHA.]
podrozniczo nie wydarzylo sie dzisiaj u mnie zbyt wiele, poza spacerem do centrum w celu dostarczenia babci odtwarzacza dvd + kupnem nalesnikow na obiad. w domu korespondowalam natomiast dosc dlugo w sprawie koncertow roznych, m.in. pracy majowo-czerwcowej z orkiestra. wyjazd do wilna, madrytu, moskwy, LODZI, santander i jakiegos miasta we wloszech ma coraz wieksze szanse na powodzenie. jutro wysylam podanie o rosyjska wize i trzymam kciuki. w rosji mnie jeszcze nie bylo.
zaplanowalam na dzisiaj fragment dziennikow gombrowicza (polecam, choc lektura to nielatwa), ale jakos mi to nie pasuje do mojego az tak dobrego humoru, tak wiec witoldowi dziekujemy, zadzwonimy do pana jutro, a dzisiaj - wojciech cejrowski i 'gringo wsrod dzikich plemion'.

"arkady fiedler pisal, ze gdy do ziemi nad amazonka wetknac parasol, to po dwoch miesiacach zakwitnie. nieprawda. nie zakwitnie. ale dosc szybko tuz obok niego wyrosnie drugi.
dzungla to najbardziej plodny las swiata, ktory bije wszelkie rekordy obfitosci - na powierzchni rownej jednemu boisku pilkarskiemu wprawny botanik znajdzie tam wiecej gatunkow roslin niz w calej polsce!"
"wyladowalismy.
z lomotem i bardzo twardo. az nam wszystkim zoladki grzmotnely o piety. najwyrazniej resory pod nami wlasnie przeszly w stan wiecznego spoczynku.
za to hamulce dzialaly wysmienicie - gdyby nie ciasno zapiete pasy, pasazerowie powylatywaliby przez kabine pilotow.
potem okazalo sie, ze hamowalismy tak gwaltownie ze wzgledu na przejezdzajacy pociag. (za pierwszym razem to sie kazdemu wydaje niedorzecznoscia - tory kolejowe w poprzek pasa startowego, a do tego szlaban, ktory zatrzymuje samoloty... - unikat w skali swiatowej. kubanczycy powinni na to sprzedawac bilety.)"
ps. muzyczne nazwiska na dzis - peggy lee, jeri southern i shorty rogers.

środa, 7 maja 2008

maly ksiaze

godz. 22.16
wrocilam niedawno z parku, gdzie zaliczylysmy z mama odrobine biegania i mam zamiar wczesniej sie polozyc (co nie znaczy, pojsc spac, bo czeka mnie jeszcze pare minut z o.tokarczuk i 'przystankiem...'). dzis znow pieknie, wdycham swieze powietrze 'garsciami' :)
w ramach prezentowania ksiazek podrozniczych tudziez wspomnien z podrozy dzisiaj fragment ... 'malego ksiecia' a.de saint-exupery:

"siodma planeta byla ziemia. ziemia nie jest byle jaka planeta. liczy sobie stu jedenastu krolow (nie pomijajac oczywiscie krolow murzynskich), siedem tysiecy geografow, dziewiecset tysiecy bankierow, siedem i pol miliona pijakow, trzysta jedenascie milionow proznych - krotko mowiac: okolo dwoch miliardow doroslych. aby latwiej wam bylo pojac, jak wielka jest ziemia, powiem wam, ze przed wynalezieniem elektrycznosci trzeba bylo zatrudniac na wszystkich szesciu kontynentach cala armie latarnikow, zlozona z czterystu szescdziesieciu dwoch tysiecy pieciuset jedenastu osob. to byl wspanialy widok - gdy sie patrzylo z pewnej odleglosci. ruchy tej armii byly podobne do baletu. pierwsi zaczynali prace latarnicy nowej zelandii i australii, ktorzy potem szli spac. nastepnie do tanca wstepowali latarnicy chin i syberii. i oni po pewnym czasie kryli sie za kulisami. wtedy przychodzila kolej na latarnikow z rosji i indii. potem afryki i europy. potem ameryki poludniowej. nastepnie ameryki polnocnej. i nigdy nie pomylono porzadku wchodzenia na scene. to bylo wspaniale.
tylko latarnik jedynej lampy na biegunie polnocnym i jego kolega latarnik jedynej lampy na biegunie poludniowym prowadzili niedbale i prozniacze zycie: pracowali dwa razy w roku."

cudowna ksiazka.
ja natomiast pograzam sie juz kompletnie w mapach i przewodnikach 'alaskowych'. planuje, czytam, wymyslam. mysle, ze bedzie to dla mnie idealne miejsce - cisza, spokoj, obledna przyroda i malo ludzi.
z ciekawostek: najbardziej zaludnione miasto na alasce, to anchorage - ok.280 000 mieszkancow (raptem dwa razy wiecej niz w opolu). i jak to sie ma do londynu, w ktorym mieszka parenascie milionow? :)
ps. gdyby ktos z czytajacych natknal sie na dvd z filmem 'lalka' (film, nie serial; m.dmochowski w roli wokulskiego), prosze krzyczec! poszukuje intensywnie.

wtorek, 6 maja 2008

cudze chwalicie, swojego nie znacie

godz. 23.15
dzieki skajpowej pomocy kolegi ze szkolnej lawki, doktora szymona zainstalowalam na komputerze program winamp i slucham wlasnie radia 'folk alley'. sentymentalne gnioty z domieszka kantry. raj dla hrabinich uszu.
do domu wrocilam przed chwila, w zwiazku z wizyta u babci i jej siostry, a wczesniej u ciotki, u ktorej obejrzalam pokazna kolekcje zdjec z wyprawy do indii, buthanu i okolic. nigdy osobiscie nie ciagnelo mnie w tamte rejony (choc chcialabym zobaczyc np. chiny i tajlandie), co nie zmienia faktu, ze niesamowite musi byc, zobaczyc to wszystko na wlasne oczy. bieda i bogactwo, zatrzesienie ludzi, gdzie sie nie spojrzec - wszystkie kolory swiata. do tego himalaje. i kompletnie inna kultura. swiat jest niesamowity, a 'moja' alaska w porownaniu z indiami - inna planeta :).
kupilam popoludniu ksiazke w.cejrowskiego pt. 'gringo wsrod dzikich plemion', ale nie z tej ksiazki bedzie dzisiaj cytat. dzisiaj witamy na blogu jaroslawa iwaszkiewicza we fragmencie 'podrozy do polski':

"w wagonie duszno. niechetnie podnosze rozklekotana rytmicznym turkotem glowe. w promieniu - ledwie iz go kawalek widze przez rozrzewnione powieki - trzepia sie przelotne pylki. i duszno wciaz, nie moge oddychac.
wszystko - wlosy, powieki, serce - zdaje sie zakurzone calonocna droga. na pol jeszcze snem napelniona tesknota gna do okna. spojrzec na dworze rozesmiane. i oto, nim jeszcze potrafie rame okienna - szerokie to jak lustro hetery - odciagnac ku dolowi, to co biegnie za oknami, zdaje sie jakims gronem zielono ubranych dzieciakow. wzgorki - moze o tym pisalo pismo swiete? - plasaja radosnie, a zielona sa jak .... na, do czego to porownac to, co samo juz jest najsmielsza metafora?
a potem wpada przez okno (wraz ze wzmozonym tetentem tetna pociagu) wiew, majacy cos w sobie z lodu, z alkoholu, z zieleni i z krysztalowej przejrzystosci. tylko ze mieszanina ta nie upaja jak alkohol, oszalamia raczej jak piosenka wzruszajaco prosta.
bo sa takie momenty: pare nut nagle uderza do glowy, zawraca ja, wzbudza wszystko minione, najskomplikowansze dzwieki i alkohole i nagle krystalizuje sie, jak zycie cale, w dwoch smiesznych kroplach, zawieszonych na rzesach. to samo pierwszych pare powiewow powietrza podhalanskiego.
wychylam sie z okna i oto: jest ten wal siny, wieczny, wzruszajacy swa dobrotliwa powaga. juz sa one, gory, tatry, najpiekniejsze na swiecie. a pociag zwalnia, sapie, weszy, a brzegiem drogi biegna jakies barwne platki: nie rozpoznasz, czy to jastruny kwitna, poziomki dojrzewaja, czy goralskie dzieci machaja zielonymi witkami."

jaka ta nasza polska piekna! uderzam patriotycznie, ale ile razy tu przyjezdzam, tyle razy tak wlasnie mysle. marza mi sie tatry i mazury, oby jak najszybciej.


ps. na zdjeciu od lewej: a.iwaszkiewiczowa, k.szymanowski, j.iwaszkiewicz, witkacy, mierczynski, j.mieczyslawski w zakopanem u karpowicza na werandzie, wrzesien 1922

poniedziałek, 5 maja 2008

pozegnanie z afryka

godz. 19.25
nie bylo dzis moze zbyt slonecznie, ale jednak czuc wiosne. w ogrodku zielono, kolorowo, pachnaco, ptaki spiewaja. az wstyd, ze nie wychylilam nosa z domu...
zakopalam sie wczoraj w ksiazkach i czytalam do 3 w nocy. znalazlam miedzy innymi kilka ksiazek karen blixen (na zdjeciu), dunskiej pisarki, ktorej historie zycia wiele osob zna pewnie z filmu 'out of africa'. listy, wspomnienia, stare fotografie. niesamowite, jak inaczej wygladalo kiedys zycie. niesamowite, jak inaczej wyglada zycie w afryce. warto poczytac, naprawde. a na zachete maly fragment (przepisujac slucham wlasnie z mama sciezki dzwiekowej z filmu - dodaje uroku...):

" mialam w afryce farme u stop gor ngong. sto szescdziesiat kilometrow bardziej na polnoc wyzyne przecinala linia rownika, farma zas lezala prawie dwa tysiace metrow nad poziomem morza. w poludnie odczuwalo sie te wysokosc tak, jak gdyby czlowiek znalazl sie blisko slonca. ranki i wieczory byly jednak przejrzyste i orzezwiajace, a noce chlodne.
polaczenie wysokosci z polozeniem geograficznym sprawialo, iz krajobraz nie mial sobie rownego na calym swiecie. byl surowy, pozbawiony bujnej roslinnosci - afryka przedestylowana przez dwa tysiace metrow atmosfery, mocno skoncentrowana tresc kontynentu. mdle, przypalone kolory przypominaly barwe ceramiki. listowie drzew, lekkie i delikatne, roslo zupelnie inaczej niz na europejskich drzewach. nie tworzylo okraglawych kopul, lecz ukladalo sie w poziome i rownolegle do siebie warstwy, dzieki czemu pojedyncze drzewa przypominaly palmy albo sylwetki romantycznych okretow bohatersko plynacacy pod pelnymi zaglami. z tego powodu kraj lasu sprawial takie wrazenie, jakby sie nieustannie lekko kolysal. na rozleglych rowninach tu i tam sterczaly stare, powykrecane kikuty cierniowcow, trawa wygladala jak posypana tymiankiem i mirtem; miejscami zapach byl tak silny, ze az krecilo w nosie. kwiaty spotykane na stepie lub na pnaczach i lianach w dziewiczych lasach byly drobniutkie; tylko na poczatku pory deszczowej stepy pokrywaly sie duzymi, ciezkimi i mocno pachnacymi lianami. widoki roztaczaly sie niezmiernie daleko. wszystko przed oczyma swiadczylo o wielkosci, wolnosci i niezrownanej szlachetnosci.
najwazniejsze bylo powietrze - i dla krajobrazu, i dla czlowieka. w moich wspomnieniach z pobytu na afrykanskim plaskowyzu dominuje zawsze wrazenie, iz przez jakis czas zycie toczylo sie jak gdyby wysoko w powietrzu. niebo bylo zwykle jasnoniebieskie lub bladoliliowe, bardzo rzadko nieco ciemniejsze, pelne poteznych i niewazkich chmur, zmieniajacych sie ciagle i zeglujacych we wszystkich kierunkach. mialo jednak ukryta moc blekitu, ktorego gleboki, swiezy odcien nakladalo na pasma wzgorz i na lasy. w poludnie powietrze nad ziemia ozywalo jak plonacy ogien; iskrzylo sie, falowalo i blyszczalo jak wodne kaskady, na ksztalt zwierciadla odbijalo i podwajalo wszystkie przedmioty, tworzylo przerozne fatamorgana. na tej wysokosci oddychalo sie latwo, pluca wciagaly ozywcza lekkosc, tchnienie optymizmu. na tej wysokosci czlowiek budzil sie rankiem i myslal: "jestem tu, gdzie powinienem byc". "

nie wiem, od ilu juz lat marze o tym, zeby zobaczyc afryke, kenie na wlasne oczy. mam nadzieje, ze kiedys sie uda...


niedziela, 4 maja 2008

majowe przebudzenie

godz. 23.15
koresponduje wlasnie skajpowo z pablo de siwczakusem, ktory jak sie okazalo, zainspirowany moim blogiem stworzyl tez swoj (adres po prawej). jak milo! mam nadzieje, ze bedzie nas coraz wiecej. stwierdzilismy oboje, ze w pisaniu jest cos magicznego, milego. zwlaszcza, jesli wiadomo, ze czytaja to ludzie dla nas wazni, bliscy.
tak wiec, kochani - piszmy i dzielmy sie ze soba codziennoscia.
ostatnie moje wpisy mialy chyba zabarwienie lekko depresyjno-sentymentalno-maruderskie. coz poradzic, kazdego kiedys bierze na smedzenie w eter. najgorsze juz chyba jednak za mna, nadrabiam zaleglosci spaniowe, ogladam 'przystanek alaska', jem dobre rzeczy, nie jezdze metrem, naokolo cisza i spokoj - nie ma powodow, zeby biadolic.
zastanawialam sie dzisiaj, czy te wszystkie moje wypociny maja jeszcze cokolwiek wspolnego z tytulem 'ja w podrozy' i doszlam do wniosku (mam nadzieje, ze slusznie), ze tak. jezdze w zasadzie ciagle i moze nie zawsze sa to tak ekscytujace wydarzenia jak lot helikopterem nad manhattanem, obserwowanie wielorybow na oceanie czy tez wycieczki piesze po rezerwatach indian, ale pomimo wszystko - mikro-podroze.
w zwiazku z tym jednak, ze jestem wlasnie w opolu i raczej nie mam zamiaru podrozowac przez najblizszych pare dni (poza wycieczkami rowerowymi w celu zrzucenia zimowego zapasu tluszczu...), postanowilam zaprosic do wspolpracy pare osob. wiekszosc z nich juz nie zyje, ale nie badzmy drobiazgowi. fragmenty ksiazek podrozniczych, dziennikow, pamietnikow. piosenki rozne. mysli wszelakie. oto, co nas czeka na blogu. moze bedzie milo, moze zainspiruje to kogos od odbycia jakiejs podrozy, moze wywola usmiech na twarzy albo zmusi do myslenia. zobaczymy.
na dobry poczatek - fragment mojej ukochanej 'czarodziejskiej gory' t. manna:
"dwa dni podrozy oddalaja czlowieka - a szczegolnie czlowieka mlodego, ktory jeszcze nie tak mocno tkwi w zyciu - od jego zwyklego otoczenia, od tego wszystkiego, co nazywal swoimi obowiazkami, interesami, klopotami i widokami, o wiele bardziej, niz moglo mu sie to wydawac podczas jazdy dorazka na dworzec. przestrzen, ktora wijac sie i pedzac wdziera sie pomiedzy niego a ojczysta glebe, wykazuje moc, przypisywana na ogol wylacznie czasowi; z godziny na godzine wywoluje ona wewnetrzne zmiany, bardzo podobne do zmian wywolywanych przez czas, ale poniekad jeszcze je przewyzszajace.
przestrzen, podobnie jak czas, przynosi zapomnienie, ale czyni to przerywajac dotychczasowe stosunki czlowieka z jego otoczeniem, przenoszac go w stan pierwotnej wolnosci i czyniac w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadlego mieszczucha cos w rodzaju wloczegi. mowi sie, ze czas to leta, ale i blekit oddalenia jest takim napojem zapomnienia, a jezeli dziala mniej gruntownie, to za to o wiele szybciej."

jesli chodzi o mnie, ogladam aktualnie nalogowo 'przystanek alaska', nadrabiam zaleglosci plytowe (na dzien dzisiejszy - jazz lat 30tych i 40tych) i czytam olgi tokarczuk 'bieguni' na przemian z przewodnikami po alasce. na biurku stos map - seattle, vancouver, alaska. plany wycieczek po stanie washington. listy atrakcji i rzeczy do zrobienia.
podroze - moj prywatny nalog...


ps. dla wszystkich bab, ktorym samotnosc i nie posiadanie drugiej polowy spedza sen z powiek (o czym wiem z smsow do mnie:))- mysl sezonu. prosto z wspomnianego juz 'przystanku alaska' wypowiedz maggie o'connell. ja sama rozesmialam sie na glos:)
"why is it all the good guys are taken? it's cause i missed the first round. that's it. i mean these things are cyclical. all the men i'd ever been interested in are already married. so i guess i just have to be patient, wait for the divorces."
ps.2. na zdjeciu biedronka - zdjecie zrobione przeze mnie mniej wiecej 3,5 tygodnia temu. lekko nieostre, ale za to wiosenne!