sobota, 12 lipca 2008

żółwie tempo

godz. 23.44
wieki cale mi to zajmuje, ale po fakcie zawsze trudniej pisac. probuje zlozyc do kupy relacje z pieciodniowej trasy objazdowej.
przylecialam ze stanow do warszawy 9.07, w warszawie, ku uciesze mojego 4-letniego bratanka, jasia, zostalam do wczoraj (poszlismy na 'wall*e' - cudny film), a teraz jestem juz w opolu. kupilam dzisiaj grill zeliwny, wiec sezon uwazam za otwarty. poza tym w gniezdzie nad drzwiami do ogrodka wyklulo sie piec ptaszkow (nazwa rasy: kopciuszek), wiec jest co ogladac i czego sluchac. male, slepe ptaszki, wszystkie z irokezami na glowie:)
wracajac do relacji - nie mam sily przepisac teraz calosci (mam notatki na karteczkach z roznych hoteli), tak wiec bedzie w odcinkach. zamieszczam chronologicznie (3-7.07), wiec kto zainteresowany, niech sie cofnie pare wpisow wstecz.
milego czytania

środa, 9 lipca 2008

raport z frankfurtu

godz. 9.58
jestem na lotnisku we frankfurcie, za 2godz. lece do warszawy.
lot z seattle w sumie dobry poza dwukrotnym ladowaniem (pilot poderwal samolot w ostatniej chwili do gory z powodu kamienia na pasie) i wymiotowaniem mojego 8-letniego sasiada.
drugi sasiad tez niezly - gbur i dziwadlo, pol drogi awanturowal sie o podwojna porcje whisky, ktorej mu odmawiano. ze tez mu sie nie znudzilo.
obejrzalam '21', 'definitely, maybe' i fragmenty roznych innych glupot.
w seattle przed wyjazdem piekna pogoda (pawel, maz doris zabral mnie na przejazdzke motorem -115mil na godzine:)- dzieki ktorej zdazylam kupic spiwor). mam nadzieje, ze w wwie tez slonecznie.
ide szukac bramki.

poniedziałek, 7 lipca 2008

wielki kambek

godz. 1.00
klade sie spac, nieprzytomna.
wrocilysmy dzisiaj wieczorem do seattle po pieciu dniach rozbijania sie po stanach.
przejechalysmy 2143 mile, jadac przez washington, idaho, montane, wyoming i oregon.
duuuzo wrazen i ogolnie rzecz biorac wyjazd cudny. zdjec sporo, zapiski z podrozy sa - wszystko pojawi sie tu po powrocie do polski, a lece jutro. jak ten czas szybko zlecial - az strach pomyslec.
ps. montana jest obledna - tam tez moglabym mieszkac. zdecydowanie...

sobota, 5 lipca 2008

kaugerls w podrozy, dzien trzeci

godz. 11.06
montana, okolice townsend
pogoda jak marzenie, przygrywaja nam punch brothers i skakac sie chce z radosci. zatrzymalysmy sie ok.9.30 przy zagrodzie krowiej w celach fotograficznych, a pare usmiechow pozniej taplalam sie juz w krowim lajnie, stojac z krowami oko w oko. przemili farmerzy (jak powiedziala mi jedna z pan, mieszkaja tu od czterech pokolen; farma 9x7mil !) nie dosc, ze pozwolili nam buszowac po zagrodzie, to jeszcze zaoferowali przejazdzke konna. poczekalysmy 40min, az krowy przeszly na druga strone drogi i dosiadlysmy: doris prince'a, a ja snickers'a. na trzecim koniu jechal lane, najmlodszy na ranczu. konie boskie! pojezdzilysmy troche po krowiej polanie, wymienilismy maile i w dalsza droge samochodowa. jak tu jest pieknie!!!



godz. 0.10
kolejna zmiana planow - zrezygnowalysmy z przejechania grand teton national park (znow szkoda, ale opoznienie czasowo-milowe daje sie we znaki) - z yellowstone wyjechalysmy dopiero o 20. ale co sie dzialo... !!!
niedzwiedzie, grizzli, bizony, jeleniopodobne (w tym matki karmiace), pika (smieszne, male gryzonie), kojoty. polany, gory, wypalone lasy (olbrzymi pozar w 2000r.), jeziora, wodospady, rwace rzeki i spokojne strumyczki. no i rzecz jasna gejzery (widzialysmy wszystkie najwazniejsze, w tym trzeci najwiekszy na swiecie - cos pieknego! -turkusowa woda - i niebezpiecznego - grozi wybuchem w kazdej chwili). wjechalysmy od strony polnocnej, wyjechalysmy zachodnia. zwierzeta przy lub na drogach, natura WSZEDZIE naokolo. mialysmy nocowac w boise, stolicy idaho, ale zabraklo czasu na dojechanie (a i tak bylysmy w trasie przez ok.14 godzin), tak wiec po kilku probach znalezienia noclegu w st anthony (najpierw znalazlysmy dom pogrzebowy, a pozniej dom starcow - trzeba bylo wiec dac za wygrana) wyladowalysmy pare mil dalej w motelu days inn w rexburg, idaho. to jak na razie nasz najdrozszy motel - jest lazienka, duze lozka, a nawet mini sniadanie. przyjezdzamy codziennie wszedzie za pozno na rozbijanie gdziekolwiek namiotu.
to byl zdecydowanie najlepszy dotychczas dzien w ciagu tej eskapady i chyba trudno bedzie to pobic, jadac jutro przez idaho i oregon (z calym szacunkiem).
ide spac. za pare godzin wsiadamy dla odmiany do samochodu...
ps. misja w montanie zakonczona powodzeniem - w wilsall (pare domow na krzyz na pustkowiu, a mieli galerie sztuki!) kupilam pare wyrobow lokalnych ( zdjecia, rzezba drewniana, etc.), a w livingston -oryginalne indianskie bransoletki i drewniane pudelko na muchy, w ktorym dumnie spoczywa juz szesc much z wczoraj:)

piątek, 4 lipca 2008

forf of dzulaj, podrozy dzien drugi

godz.22.15
spalam wczoraj ok.2godziny - niemoc spaniowa kompletna.
jestesmy w helenie, stolicy montany, w motelu budget inn (nazwa mowi sama za siebie:)). ostatni wolny pokoj (nr 212) w jedynym w miare bezpiecznie wygladajacym motelu w okolicy. dla palacych, wiec wlasnie uskuteczniamy wietrzenie. niska cena, duze lozka, lazienka - jest dobrze!
siedzialam dzisiaj za 'sterem', czyli kierownica przez ok.11 godzin (niemalze bez przerwy), co jest poki co moim zyciowym rekordem. z boni feri wyjechalysmy ok. 8 rano, kierunek columbia falls. do CF dojechalysmy (po drodze zatrzymujac sie w paru malowniczych miejscach, m.in. kootenai falls county park), a jakze (po drodze nadlatujacy za szybko z lewej strony kamien rozwalil nam przednia szybe na wysokosci lusterka, na szczescie nie na wylot), ale nie znalazlysmy zadnych falls, czyli wodospadow. w zwiazku z powyzszym udalysmy sie do west glacier, gdzie znalazlysmy za to brame wjazdowa do glacier park, do ktorego nie mialysmy czasu wjechac:( wrocilysmy do (kupilam po drodze lokalne dvd z filmem o okolicy +pare much-przynet na ryby w ramach realizacji planu flajfiszowania w montanie, a doris skleila szybe super glue) prosto na droge do missouli. widoki piekne! po lewej -rocky mountains, po prawej -jeziora, polany, lasy i ... potworna burza, przed ktora udalo sie uciec. no, prawie.... dopadla nas w drodze z missouli do heleny - blyskawice, grzmoty - siwy dym! mialysmy coprawda dojechac dzis do yellowstone, ale nocujemy w stolicy - dziwnym, wymarlym miescie (malo sympatyczne o dosc fabrycznym, industrialnym wygladzie; nie wzbudzajace zaufania, pomimo kosciolow na kazdym niemalze rogu). kolacje zjadlysmy w chinolu (wszystko inne albo zamkniete albo zajete z powodu swieta narodowego) i wlasnie cierpie pokolacyjne, zoladkowe katusze.
montana tak czy siak obledna!!! jesli ktos nie widzial 'rzeki zycia', polecam. nie dosc, ze cudny film, to jeszcze widoki takie, jakie dzisiaj mialam przed oczami przez caly dzien. lasy, gory, rezerwaty indian, pagorki, jeziora, rwace rzeki, strumyczki, pasace sie krowy i konie, wijace sie miedzy gorami drogi. olbrzymie przestrzenie, zielona, swieza trawa - PIEKNIE!!! (momentami nieco nawet po polsku).
az dziw, ze tak cudny stan ma tak parszywa stolice... :)
gudnajt

czwartek, 3 lipca 2008

samochodem przez stany czyli dwie baby za kierownica; dzien 1

godz. 22.19,
motel bear creek lodge w bonners ferry (granica idaho i montany).
leze w wielkim, chyba szescioosobowym lozku, wyprysznicowana, w zasadzie najedzona i sie smaze. pokoj mamy ladny (z lazienka! fiu fiu!), ale jesli chodzi o temperature - sauna, to malo powiedziane.
z seattle wyjechalysmy ok.10 rano. zatrzymalysmy sie w cle elum na sniadanie (bajgl z krim cziz i kawa) i tankowanie paliwa, w spokane na obiadowa przekaske (ok.16) i kolejna kawe (+portret z automatu dla uwiecznienia obu nas na jednym zdjeciu), a ok. 20 dotarlysmy do bonners ferry, czyli po mojemu boni feri. jestesmy ok.100mil do tylu, jesli chodzi o plan i czas, ale jutro (ciezki dzien) wszystko powinno sie nadrobic. a jak nie, to nie.
mamy ze soba namiot, spiwory i karimaty, ale kemping, na jaki nas skierowano w lokalnym sklepie zdecydowanie nie budzil zaufania - pare samochodow w lesie, zero wody, etc.
motel byl najlepszym wyborem. tym bardziej, ze cala zawartosc mojej kosmetyczki (+okolice kosmetyczki w walizce) zostala zdemakijazowana mleczkiem, ktore sie glupie raczylo bylo nieproszone otworzyc z powodu upalow. zeby jedno. otworzyly sie mleczka dwa, dzieki czemu moglam sobie zdemakijazowac zeby ufajdana w tej apetycznej mazi szczoteczce do zebow.
jestesmy w kazdym razie w idaho. jechalysmy przez stan washington w zasadzie przez caly dzien i to naprawde niesamowite, jak zmienia sie krajobraz. na poczatku lasy (i ulewy), pozniej pustynia (chyba 100 stopni w cieniu, a ja pomimo to wdrapalam sie na szczyt wzgorza i zrobilam zdjecie metalowych pedzacych koni) i kaniony (a w kanionach-jeziora; stanelysmy pare razy na prysznic w zraszaczu do trawy - nie dalo sie wytrzymac z goraca), a na koniec pola (w lusterku widzialysmy robiaca sie wlasnie malenka trabe powietrzna). co by to jednak nie bylo - ogromne przestrzenie.
idaho poki co zalesione i rzadko zaludnione.
jutro po godzine jazdy powinnysmy znalezc sie juz w montanie. zmodyfikowalysmy nieco plan i nie zahaczamy o glacier national park, ale glowny plan, to i tak yellowstone, wiec tego sie bedziemy trzymac.
ahoj, przygodo!

środa, 2 lipca 2008

pozegnanie (no, prawie...) z seattle

godz. 0.17
jakies 25minut temu zgrilowalysmy z dorota w ogrodzie lososia, a teraz siedzimy z wypchanymi zoladkami i cos mi sie zdaje, ze jedyne, co mnie moze uratowac, to sen.
zwiedzilysmy dzisiaj pacific science center (polecam), obejrzalysmy w imax film 3D - 'wild ocean: where africa meets the sea' (rowniez polecam - przepiekne zdjecia), a wieczorem bylysmy na koncercie w benaroya hall. jeden z najlepszych koncertow, na jakich bylam w zyciu -w pierwszej polowie the punch brothers (folk/bluegrass), a w drugiej mark o'connor & hot strings trio (jazz+folk). niesamowita energia i radosc z grania, ktora udzielala sie publicznosci - smialismy sie wszyscy do dzwiekow jak glupi do sera:) kupilam w przerwie trzy plyty, a po koncercie dostalam autografy (moja kolekcja z tego wyjazdu urosla do 11 plyt).
na obiad, w ramach dbania o, ekhem, linie, zjadlam same owoce, w tym dinosaur's egg (rodzaj sliwki) i doughnut peach (brzoskwinia w ksztalcie paczka) wedle zasady, ze nowosci kulinarnych nigdy za wiele.
dzisiaj ostatni w zasadzie dzien w seattle (wylatuje stad do polski we wtorek, ale w seattle bede juz tylko z pon na wt, przed wylotem do polski), jutro ruszamy w pieciodniowa podroz samochodem przez piec stanow. plan podrozy:
seattle - spokane - columbia falls (glacier park)
columbia falls - missoula - yellowstone national park
yellowstone - grand teton national park - boise
boise - lewiston - pendleton - portland
portland - seattle
zabieramy ze soba spiwory i namiot, tak wiec co by sie nie dzialo, bedzie dobrze.
trzymajcie kciuki.
si ju sun

twin peaks

godz. 10.06
duzo dzwiekow naokolo - za oknem spiewaja ptaki, przejezdzaja okazjonalne samochody, a u mnie w brzuchu burczy juz niemalze orkiestra. czas na prysznic i brekfest.
wczoraj nie pisalam, bo mi sie poprostu nie chcialo. szczerosc jest w cenie.
wyjechalysmy z doris z seattle ok.12, wrocilysmy ok.23.
glowny punkt wczorajszego programu - twin peaks, czyli w rzeczywistosci north bend i snoqualmie. na dobry poczatek odwiedzilysmy wodospady snoqualmie falls (znany widok w serialu) i mala sklepiko-galerie, prowadzona przez jednego z czlonkow ginacego plemienia snoqualmie (kupilam plyte z muzyka regionalna - ciekawa, choc dziwna) a pozniej, dzieki pomocy pani z informacji turystycznej w north bend, ktora dala nam mape i zaznaczyla na niej co trzeba, odwiedzilysmy reszte miejsc serialowych - roadhouse, motel, szkole i inne mosty. na koniec pare zdjec w miejscu, gdzie stal slynny znak 'twin peaks, population....' (oczywiscie juz go tam nie ma, bo to czysta fikcja, choc szkoda...) i powrot do seattle. obiad (a w zasadzie kolacje) zafundowalysmy sobie meksykanski, po czym nastapil maly szoping i tyle z dzisiaj. z ciekawostek - rano podczas testu wyszlo mi, ze wiek mojego mozgu, to, bagatela, 80 lat. jak to sie czlowiek moze szybko posunac z wiekiem...
ps. przestalam sie juz ludzic, ze uda mi sie tutaj wklejac zdjecia - wyglada na to, ze pojawia sie po moim powrocie.

wtorek, 1 lipca 2008

turysta byc czyli spacer po seattle

godz. 0.00 (!)
jakies dwadziescia minut temu dotarlam do domu, opilam sie soku i wody, zaraz wezme prysznic, nasmaruje sie kremem od stop do glow (na dworze upal, w zwiazku z czym pojawila sie na mnie pierwsza Spalenizna od paru lat) i ide spac. dlugi to byl, mily, dzien. duzo wrazen.
odwiedzilysmy dzisiaj z doris klub, w ktorym wystepowala nirvana, pearl jam i inne tuzy (mialam w planie kupno koszulki dla mojego wielkiego brata, ale bieda w sklepach, az piszczy) i muzeum 'music project', w ktorym obejrzec mozna glownie kolekcje gitar (od czasow powstania girary), specjalna wystawe poswiecona j.hendrixowi (ja fanka nie jestem, ale bylo to ciekawe - fragmenty gitar, ktore roztrzaskal na koncertach, dzienniki, etc.), a takze odwiedzic sale, w ktorej kazdy ma mozliwosc pograc na czym sie da, a nawet nagrac to wydarzenie artystyczne na plyte.
zaraz obok 'music project', znajduje sie science fiction museum, ktore rowniez zwiedzilysmy - historia filmu w zasadzie, a przy okazji wiele autentycznych eksponatow z diuny, terminatorow czy innych gwiezdnych wojen (byl rowniez jeden polski plakat! odyseja kosmiczna 2001). poza muzeami wjechalysmy rowniez na czubek space nero (= space needle - znak charakterystyczny seattle; swietny widok z gory - panorama miasta) i zaliczylysmy trase z przewodnikiem smiesznym lodko-samochodem (ride with ducks). kierowca wariat, zabawna muzyka, a przy tym dziwaczny pojazd (najpierw jezdzi po miescie, a potem wjezdza na lake union i staje sie lodzia) - polecam. zobaczylysmy panorame seattle z poziomu wody, a takze m.in.dom, w ktorym krecony byl film 'bezsennosc w seattle' (dom jest obecnie na sprzedaz - 2.5 mln dolarow). po tych wszystkich atrakcjach wrocilysmy do scislego centrum, zjadlysmy bardzo osobliwe hot-dogi (kielbasa z kurczaka, szpinak, feta, kiszona kapusta, cheddar, keczup...) i poszlysmy do kina na 'wall-e' disney'a. uroczy film, a glowny bohater, robot, przeslodki.
aha, na obiad poszlysmy na pike place market, gdzie obie zjadlysmy pacific bisque chowder - PYCHA!!!! zupa z lososiem, krewetkami, kalmarami, bazylia i odrobina pomidora. mniam!!!
ide spac. jutro kolejny dzien eksplorowania okolic.
ps. zapomnialam napisac, ze na alasce, w skagway, w ktorym mieszka ok.1800 osob spotkalam na ulicy trojke polakow typu fura, skora i komora. niebywale. polacy sa naprawde wszedzie.