jestem na lotnisku stansted od prawie dwoch godzin, a na nogach od godzin prawie siedmiu. o 7.30 przylecialam z glasgow, o 12.50 odlatuje do katowic. pije kawe, jem pestki dyni i mam nadzieje dozyc wieczora.
wczoraj wieczorem koncertem w dundee zakonczylismy kolejna trase po szkocji z zespolem kameralnym 'the scottish ensemble'. gralam z nimi nie po raz pierwszy, ale ta trasa byla naprawde wyjatkowa.
w ciagu ostatnich dni zostalam mianowana 'nawigatorem', w zwiazku z czym siedzialam na przednim siedzeniu dla pilota, obliczalam kilometraz, czasy miedzy postojami, a co najwazniejsze, sluchalam cudownych opowiesci stewarta, ktory jak juz mowilam, wie wszystko o wszystkim. mam juz blade pojecie, gdzie i kiedy mialy miejsce najwazniejsze szkockie bitwy, zobaczylam zamek w stirling, pomnik williama wallace'a (nieoficjalnie nazywany pomnikiem mela gibsona), mnostwo starych kosciolow, cmentarzy, owiec pofarbowanych na kolory wszelakie i stada koni w plaszczach przeciwdeszczowych, ktore kazdorazowo wywolywaly i wywoluja u mnie atak smiechu.
w inverness calkiem przypadkiem wysluchalam wieczornego koncertu lokalnej 'piwnicznej' grupy jazzowej - nazwy dokladnej nie pamietam, bo za dluga, ale miala w sobie 'ness' i 'kings' - ktora to, jak dowiedzialam sie od lokalnych sluchaczy, gra w tej samej piwnicy baru 'glen mohr' co wtorek od.... uwaga.... 1970 roku!!! niesamowite. co jeszcze lepsze, publicznosc chyba tez sie nie zmienila - srednia wieku w lokalu wynosila mniej wiecej 90 lat.
rowniez w inverness nabylam droga kupna 'wooden whistle', czyli drewniany gwizdek, a dokladniej rzecz ujmujac -fujarke, na ktorej mam zamiar nauczyc sie grac jak najszybciej. znalazlam tez uroczy sklep z plytami lokalnych artystow i powiekszylam swoja kolekcje plyt z muzyka celtycka, szkocka i piosenkami w gaelic o pare nowych pozycji. musialam dzisiaj usiasc na walizce, zeby dala sie laskawie zapiac.
nie udalo mi sie, niestety, zobaczyc potwora z loch ness z powodu marnej nocy (dusznosci) i

w ramach dodatkowych atrakcji zapoznalismy sie w trakcie pobytu w stirling z druga czescia fenomenalnego filmu 'szczeki' z wybitnie plastikowym rekinem w roli glownej, a takze, majac w rekach instrumenty, dorobilismy na zywo sciezke dzwiekowa. az dziw, ze to jakze wielkie wydarzenie artystyczne nie zostalo opisane w lokalnej prasie...
co jednak najwazniejsze w tym tygodniu, to osoba edgara meyera. edgar, to bezapelacyjnie najlepszy muzyk, z jakim kiedykolwiek pracowalam,a przy tym niesamowicie cieply i otwarty czlowiek. zdazylismy sie przez te pare dni bardzo polubic, przegadalam z nim niejeden wieczor i jestem naladowana energia na najblizszych 150 lat, jak sadze.
cudowny tydzien.
czas jednak na powrot do 'rzeczywistosci' (ktora wcale nie jest gorsza, a poprostu bardziej...rzeczywista...?...). koniec takich wyjazdow ma w sobie cos smutnego. wspolne tworzenie muzyki jest czyms niezwyklym i rozumiem, dlaczego niektorzy ludzie nie radza sobie i popadaja w alkoholizm czy inne uzaleznienia. nie, zeby mi to grozilo, ale rozumiem ten rodzaj pustki, ktora czasem sie pojawia, kiedy konczy sie jakis wyjatkowy projekt.
no dobrze, dosc bredzenia. do odlotu zostalo dokladnie 117 minut. kupilam przed chwila autobiografie johnny'ego cash i pierwsza serie 'przystanku alaska' na dvd z okazji lotniskowej wyprzedazy. czas tez chyba na kolejna kawe. odmeldowuje sie poslusznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz