piątek, 21 marca 2008

amelia bronislawa

ETENSZYN!!! 20.03.08 o godz. 2.35 przyszla w anglii na swiat amelia bronislawa kelly, pociecha gosi (znanej wiekszosci z nas jako 'pani z biblioteki') oraz dereka.
jestem w siodmym niebie z radosci, ze wszystko zdrowo sie odbylo, a jak szczesliwi sa rodzice, mozna sobie wyobrazic!
w kazdym razie ciotka wariatka przesyla amelce na swoim blogu najgoretsze ucalowania!!!!

jest godz. 21.20, jestem w opolu. slucham intensywnie oktetu g.enescu, bawie sie aparatem typu polaroid - nowa zabawka, koncze porzadki w pokoju i ucze sie grac na ludowej fujarce. mysle, ze jestem juz mistrzem w wykonywaniu 'oh, susanna'. wybor repertuaru przypadkowy...
popoludniu z pomoca kochanego arbuza usilowalam dokonac zakupu gitary. skonczylo sie na tym, ze zakochalam sie w gitarze, ktora byla mniej wiecej trzy razy drozsza niz planowalam, ale za to przepiekna w wygladzie. nie kupilam w zwiazku z tym nic. baba na zakupach.
jesli ktos wie, gdzie moge TANIO kupic gitare rodriguez C3, prosze krzyczec!!!
a ja tymczasem oddalam sie w kierunku kuchni w celu pokrojenia bakalii do paschy.

czwartek, 20 marca 2008

tajm tu muw on

godz. 10.14
jestem na lotnisku stansted od prawie dwoch godzin, a na nogach od godzin prawie siedmiu. o 7.30 przylecialam z glasgow, o 12.50 odlatuje do katowic. pije kawe, jem pestki dyni i mam nadzieje dozyc wieczora.
wczoraj wieczorem koncertem w dundee zakonczylismy kolejna trase po szkocji z zespolem kameralnym 'the scottish ensemble'. gralam z nimi nie po raz pierwszy, ale ta trasa byla naprawde wyjatkowa.
w ciagu ostatnich dni zostalam mianowana 'nawigatorem', w zwiazku z czym siedzialam na przednim siedzeniu dla pilota, obliczalam kilometraz, czasy miedzy postojami, a co najwazniejsze, sluchalam cudownych opowiesci stewarta, ktory jak juz mowilam, wie wszystko o wszystkim. mam juz blade pojecie, gdzie i kiedy mialy miejsce najwazniejsze szkockie bitwy, zobaczylam zamek w stirling, pomnik williama wallace'a (nieoficjalnie nazywany pomnikiem mela gibsona), mnostwo starych kosciolow, cmentarzy, owiec pofarbowanych na kolory wszelakie i stada koni w plaszczach przeciwdeszczowych, ktore kazdorazowo wywolywaly i wywoluja u mnie atak smiechu.
w inverness calkiem przypadkiem wysluchalam wieczornego koncertu lokalnej 'piwnicznej' grupy jazzowej - nazwy dokladnej nie pamietam, bo za dluga, ale miala w sobie 'ness' i 'kings' - ktora to, jak dowiedzialam sie od lokalnych sluchaczy, gra w tej samej piwnicy baru 'glen mohr' co wtorek od.... uwaga.... 1970 roku!!! niesamowite. co jeszcze lepsze, publicznosc chyba tez sie nie zmienila - srednia wieku w lokalu wynosila mniej wiecej 90 lat.
rowniez w inverness nabylam droga kupna 'wooden whistle', czyli drewniany gwizdek, a dokladniej rzecz ujmujac -fujarke, na ktorej mam zamiar nauczyc sie grac jak najszybciej. znalazlam tez uroczy sklep z plytami lokalnych artystow i powiekszylam swoja kolekcje plyt z muzyka celtycka, szkocka i piosenkami w gaelic o pare nowych pozycji. musialam dzisiaj usiasc na walizce, zeby dala sie laskawie zapiac.
nie udalo mi sie, niestety, zobaczyc potwora z loch ness z powodu marnej nocy (dusznosci) i braku w zwiazku z tym sil na wczesna wyprawe, ale co sie odwlecze, to nie uciecze.
w ramach dodatkowych atrakcji zapoznalismy sie w trakcie pobytu w stirling z druga czescia fenomenalnego filmu 'szczeki' z wybitnie plastikowym rekinem w roli glownej, a takze, majac w rekach instrumenty, dorobilismy na zywo sciezke dzwiekowa. az dziw, ze to jakze wielkie wydarzenie artystyczne nie zostalo opisane w lokalnej prasie...
co jednak najwazniejsze w tym tygodniu, to osoba edgara meyera. edgar, to bezapelacyjnie najlepszy muzyk, z jakim kiedykolwiek pracowalam,a przy tym niesamowicie cieply i otwarty czlowiek. zdazylismy sie przez te pare dni bardzo polubic, przegadalam z nim niejeden wieczor i jestem naladowana energia na najblizszych 150 lat, jak sadze.
cudowny tydzien.
czas jednak na powrot do 'rzeczywistosci' (ktora wcale nie jest gorsza, a poprostu bardziej...rzeczywista...?...). koniec takich wyjazdow ma w sobie cos smutnego. wspolne tworzenie muzyki jest czyms niezwyklym i rozumiem, dlaczego niektorzy ludzie nie radza sobie i popadaja w alkoholizm czy inne uzaleznienia. nie, zeby mi to grozilo, ale rozumiem ten rodzaj pustki, ktora czasem sie pojawia, kiedy konczy sie jakis wyjatkowy projekt.

no dobrze, dosc bredzenia. do odlotu zostalo dokladnie 117 minut. kupilam przed chwila autobiografie johnny'ego cash i pierwsza serie 'przystanku alaska' na dvd z okazji lotniskowej wyprzedazy. czas tez chyba na kolejna kawe. odmeldowuje sie poslusznie.

poniedziałek, 17 marca 2008

spaleni sloncem...

... no moze nie do konca spaleni, ale slonce swieci od wczoraj i jest przez to PIEKNIE!!!!
jest godz. 11.46.
o 12.30 odjezdzamy do aberdeen, skad jutro przemieszczamy sie do inverness (highlands), a pojutrze do dundee.
koncerty udane, publicznosc szaleje.
nasz kochany nadworny kierowca, Stuart przechodzi sam siebie, piekac dla nas prawie codziennie ciastka i inne slodycze (dostalam juz przepis na 'grandpa campbell's famous tablets'),
a dodatkowo opowiada o wszystkim, co dzieje sie za oknem. stuart przez lata cale jezdzil po szkocji jako przewodnik, wiec wie wszystko o wszystkim (nie wykluczajac szczegolow istotnych, jak np. rondo w drodze z glasgow do stirling, ktore ze wzgledu na swoj ksztalt otrzymalo urocza nieoficjalna nazwe ronda 'dolly parton').
jako ze siedze na przednim siedzeniu, a czesto wrecz kolo stuarta, jako ze bardzo sie lubimy (stuart jest nieco starszy ode mnie - ma lekko ponad 70 lat...), moja wiedza o szkocji powiekszyla sie z 'nothing' do 'something'.
wczorajsza wieczorna podroz powrotna przegadalam natomiast z edgarem - cudowny czas.
zrobilo sie troche pozno - musze sie ewakuowac.
na dworze slonce, w glowie miliard melodii roznych, ktore probuje spisywac - moze powstanie z tego pare ladnych sentymentalnych gniotow.

sobota, 15 marca 2008

szkockiej walki ciag dalszy

godz. 13.56
za pol godziny wyjezdzamy na nastepny koncert - dzisiaj w perth.
dwa dni temu gralismy w glasgow - koncert niezbyt udany z powodu nowego (tymczasowego) koncertmistrza, ktory kompletnie sie zagubil, mylil wejscia, klanial sie nie wtedy, co trzeba, a co najgorsze - takie dawal znaki, ze pierwszy utwor musielismy zaczynac dwa razy z powodu zbaranienia wszystkich czlonkow zespolu. to sie nazywa talent do prowadzenia grupy.
wczorajszy koncert w edynburgu o wiele lepszy - wszyscy dali koncertmistrzowi ( jest mniej wiecej dwa raz starszy ode mnie.... ) lekcje, co nalezy robic kiedy (absurd!!!), wiec nie moglo byc gorzej niz w glasgow.
jesli chodzi o edgara, jesli niesamowity. gra przepieknie, a do tego jest naprawde 'czlowiekiem' - bardzo mily to tydzien.
ja wciaz walcze z przeziebieniem. temperatura spadla na szczescie i jestem juz w stanie grac na stojaco, ale nie jest to wcale sytuacja idealna - granie z potwornym katarem wiaze sie z zerowa niemalze slyszalnoscia, a rowniez koniecznoscia schodzenia ze sceny co rusz w celu wytarcia nosa i napicia sie wody. zycie muzyka uslane jest rozami.

środa, 12 marca 2008

miszung informacyjny

godz. 18.21
za oknem pogoda w szkocka krate - raz deszcz, raz slonce, ale ogolnie zimno i raczej burawo.
od wczoraj walcze z dziwacznym wirusem. zemdlalam o maly wlos w metrze, wracajac z proby, a pozniej walczylam z dosc solidnymi dreszczami, ktore przerodzily sie w temperature.
dzisiaj na szczescie jest troche lepiej. powinnam zyc.
jutro pierwszy koncert w ramach tournee z edgarem meyerem.
edgar jest niesamowity. pan okolo czterdziestki, w za krotkich spodniach i kompletnie zdartych butach, ktore z koloru ciemnobrazowego zmienily sie w zolte. bardzo smieszny i niesmialy - za kazdym razem, kiedy sie usmiechne, chowa sie za kontrabasem:)
gra cudownie, jak przystalo na giganta kontrabasu, ale nie ma przy tym w sobie ani krzty gwiazdora. jak widac, da sie byc wielkim i skromnym.
jutro w kazdym razie pierwszy koncert.
dzisiaj natomiast dostalam maila z orkiestry, ktora rzucilam w lutym i wyglada na to, ze popracuje z nimi jeszcze troche w maju i czerwcu, jesli koncerty zostana potwierdzone przez organizatorow. jesli tak, spedze jeszcze pare dni w londynie, a poza tym odwiedze madryt, moskwe, wilno, santander, LODZ i pare innych miejsc. podrozy nigdy za wiele.
poki co jednak ide jesc - pat, u ktorej przy kazdej wizycie w glasgow wynajmuje pokoj gotuje dzisiaj dla nas obiad. nawiazala sie juz miedzy nami swego rodzaju przyjazn.

poniedziałek, 10 marca 2008

pozegnanie z synt

godz. 14.30
za pare godzin opuszczam synt endrius i wracam autobusem do glasgow, gdzie jutro zaczynam proby do kolejnej trasy ze scottish ensemble i mistrzem kontrabasu, edgarem meyerem.
za oknem buro i deszczowo, ale pomimo to wybieram sie na krotki spacer nad morze w celu obfotografowania moich ulubionych lodzi w okolicach ruin katedry.
jesli chodzi o dzisiejszy wschod slonca - WSTALAM!!! - i polozylam sie piec minut pozniej - bylo tak jak teraz, buro i deszczowo, wiec z ladnego wschodu nici...
nie wstalam dzisiaj w zwiazku z pogoda zbyt wczesnie, ale i tak zdazylam upiec z marta ciasto jablkowo-rabarbarowe z przepisu kuronia, a takze zapoznac sie z wybitnymi(!) teledyskami do piosenek davida hasselhoffa. polecam w szczegolnosci piosenke 'hooked on a feeling'.
przez najblizszych pare dni bede (dla odmiany) w podrozy. wyglada to tak:
10-13.o3 - glasgow
14.03 - edinburgh
15.03 - perth
16.03 - stirling
17.03 - aberdeen
18.03 - inverness
19.03 - dundee

ps. dla uspokojenia dodam, ze oprocz zapoznawiania sie z perelkami typu hasselhoff czy rutowicz slucham aktualnie nalogowo jaromira nohavicy, edith piaf oraz rozmaitych wytworow szkockich.

niedziela, 9 marca 2008

marija w krainie czaruf

godz. 20.13
zabieramy sie wlasnie za jedzenie lodow i ogladanie 'la vie en rose' na dvd.
kompletne lenistwo. o godz.14.20 bylismy w synt endriusowym kinie na 'juno'.
na wschod slonca oczywiscie nie wstalam. starczylo mi sil na obudzenie sie, ale nic wiecej. jutro drugie podejscie.

statywem w szkockiego melomana

zgodnie z obietnica ubarwilam poprzednie wpisy paroma fotografiami.
jestesmy juz z powrotem w domu. koncert zespolu 'breabach' cudowny. szkocki folk. po koncercie zakupilam plyte, zdobylam autografy wszystkich czlonkow zespolu, porozmawialam chwileczke.
mowiac szczerze, szkocja jest miejscem idealnym. przemili ludzie, czyste powietrze, przepiekne widoki, dobre jedzenie i co najwazniejsze ogolno pojety spokoj i wolniej plynacy czas.
jutro rano planuje o 6.44 obejrzec wschod slonca nad brzegiem morza - chocby dlatego, ze MarJan nie wierzy w moje wstanie o tej porze. wyzwanie!!! :)
zalaczam zdjecie 'breabah' zrobione na moment przez oslepieniem mnie przez bileterke latarka. jak sie okazalo, nie wolno bylo robic zdjec. zdazylam jednak nie dosc, ze zrobic zdjecie, to jeszcze wbic statyw w ramie siedzadzego przede mna szkota. jak cos robic, to z gracja.


ps. wlasnie przedstawiona zostala mi dzieki internetowi osoba joli rutowicz i gosi andrzejewicz.
powiem tyle - RANY BOSKIE...

sobota, 8 marca 2008

hrabina w synt

godz. 16.41 czasu szkockiego
w piekarniku podgrzewa sie kippers i haddock z arbroth, za oknem piekne slonce, w aparacie pare zdjec z krainy teczy. jestem od dwoch dni z wizyta u kochanego MarJana i koparki, czyli Marty, Jasia i Emila Scotta, ktory zawita na ten swiat z koncem maja.
jest mi cudnie i wspomnieniowo. jak zwykle kupa smiechu i zabaw wszelakich, przy dzwiekach sentymentalnych gniotow z domieszka country, ktorych wszyscy jestesmy wielbicielami.
wczoraj wieczorem zaliczylysmy z marta pierwsze przyjecie 'baby showers' - dziwne amerykanskie obrzedy. zwienczeniem wieczoru bylo wymazanie przez nas twarzy czekolada i owsem. na boze szczescie moja twarz jest wciaz w tym samym miejscu - nic nie odpadlo.
dzisiaj wybieramy sie na koncert 'breabach' -folkowej grupy szkockiej, a przed chwila zaliczylismy spacer nad morze. smierdze cala ryba, mam wypieki na twarzy, spie ogolnie jak dziecko - czego chciec wiecej.... :)
zdjecia z paryza oraz synt endrius zalacze niebawem. byc moze dzis.

czwartek, 6 marca 2008

apdejt sytuacyjny

niekonczace sie podroze hrabiny.

30.01 - 2.02 - opole
2.02 - 4.02 - londyn
4.02 - 14.o2 - trasa koncertowa, szkocja
14.02 - 23.02 - londyn
23.02 - 1.03 - opole
1.03 - 3.03 - londyn
4.03 - paryz
5.03 - 6.03 - londyn
6.03 - 10.03 - st andrews, szkocja
11.03 - 20.03 - trasa koncertowa, szkocja

jestem wlasnie na lotnisku. zdazylam juz dzisiaj zalatwic milion spraw, zagrac tez o 13 koncert z moim 'le pianist', zaraz lece do glasgow, a stamtad sprobuje dwoma autobusami przedostac sie do st andrews. jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, na miejscu bede ok. polnocy i tradycyjnie juz zawyje nad klifem.
nie mam ze soba komputera, co utrudnia pisanie na tej stronie, ale opisuje zdarzenia na biezaco w moim brazowym notatniku i obiecuje przeniesc wszystko tutaj jak tylko nadarzy sie okazja.

środa, 5 marca 2008

paris paris

godz. 21.13 czasu lokalnego
siedze w pociagu 'eurostar' relacji paryz-londyn. wlasnie ruszylismy. popijam cafe de noisette, jedzac tortellette rhubarbe. nie czuje nog, ktorych nie mam nawet jak rozprostowac z uwagi na tlok w pociagu. za oknem migaja ostatnie swiatla paryza i tak oto konczy sie ten wariacki dzien.
nie udalo mi sie zrealizowac planu zjedzenia porzadnego francuskiego ratatouille (kto by pomyslal, ze nie ma go w menu francuskich restauracji...), ale nic straconego. dobry to powod, zeby jeszcze tu kiedys wrocic.
dzien rozpoczal sie dosc wczesnie, bo o 3.20 rano. zmusilam sie do wstania pomimo wielkiej checi zostania w lozku przez chocby pare godzin dluzej (zasnelam ok.0.15...). wzielam prysznic, zjadlam sniadanie (moze to za duzo powiedziane, bo zjadlam poprostu banana, sztuk jeden), sprzatnelam pokoj i o godzinie 4.30 wsiadlam w taksowke, czekajaca na mnie przed domem przy ulicy st georges avenue, gdzie aktualnie zatrzymuje sie dzieki zyczliwosci towarzyszki natalii.
znajac swoje mozliwosci wsiadania w londynie nie w te autobusy co potrzeba (jadace dodatkowo w przeciwnym do zamierzonego kierunku) postanowilam skorzystac z uslug taksowkarzy, dzieki czemu znalazlam sie szybko i bezbolesnie na dworcu kings cross st pancras, gdzie umowiona bylam z kaoru, ktora postanowila przylaczyc sie do mojej wyprawy. po szybkiej odprawie zajelysmy miejsca w pociagu i o godzinie 5.25 ruszylysmy w kierunku miasta edith piaf w krainie smierdzacych serow.
nie wiem dlaczego, ale zawsze, kiedy wstane ok.3 nad ranem zaczyna mi sie wydawac, ze nie jest to wcale takie strasznie ani masochistyczne. ok.4 rano nastepuje niczym nie uwarunkowany przyplyw energii - mam ochote objechac dookola kule ziemska, po czym ok.5 rano zaliczam kompletny zgon. zrobil sie juz z tego w zasadzie zwyczaj. przez pierwszych 20 minut podrozy chojraczylam jak zwykle, tkwiac po uszy w mapach, przewodnikach i innych ulotkach, rozrysowalam strategie podbicia paryza, zaznajomilam sie z mapa metra, wyslalam pare smsow, po czym... padlam jak kawka i obudzilam sie o godz. 8.40 w paryzu. pozbieralam rzeczy,wysiadlam, skorzystalam z dworcowej toalety, kupilam bilet dobowy na srodki transposrtu miejskiego i razem z kaoru wyszlam na ulice. jako ze z dworca polnocnego (gare du nord) blisko jest na montmartre, postanowilysmy rozpoczac dzien wizyta w sacre coeur. dobry pomysl. okolice wolne jeszcze od turystow - uliczki prawie puste, ulicznych sprzedawcow kiczu niemalze zero. raj. wspielysmy sie na szczyt wzgorza, obfotografowalysmy okolice, zwiedzilysmy sacre coeur, ja pomachalam z daleka wiezy eiffela, po czym zeszlysmy na dol w celu zjedzenia sniadania. o godz. 10.10 w post cafe przy 70 bld de rachechouart wypilam cafe noisette i zjadlam tartine (chlebo-bagietka) z maslem i konfitura truskawkowa. proste i pyszne.
ze stacji metra anvers, znajdujacej sie obok post cafe linia nr 2 przejechalysmy do belleville, a stamtad linia nr 11 do rambuteau. stacja rambuteau = centre pompidou.
pare zdjec, wspomnienia z wizyty w paruzy z mama (jakies 50 lat temu - nosilam wtedy zielolny kapelusik i koszulke z jaskiniowcem...!!!) i w droge. spacer w kierunku musee picasso.
o muzeum mesje picasso myslalam juz od bardzo dawna, wiec mozna sie domyslic jak wielka byla moja radosc, kiedy po dotarciu na miejsce (po drodze zaliczylysmy pierwszy atak ulewy) okazalo sie, ze muzeum we wtorki jest zamkniete. to sie nazywa szczescie...
nastepnych 40 minut spedzilysmy na szukaniu sklepu 'mariage' z herbata, w ktorym kaoru koniecznie chciala zrobic zakupy. wszystko byloby pieknie, gdyby nie to, ze jej japonska mapa nie posiadala, poza milionem dziwnych kresem, zadnych informacji na temat nazw ulic, co znacznie utrudnialo orientacje w terenie. nie mowiac o tym, ze kaoru nie umie kompletnie czytac map, co, jak twierdzi, jest cecha narodowa japonczykow. w zwiazku z zaistniala sytuacja przeszlam ekspresowy i dosc intensywny kurs jezyka japonskiego i metoda prob i bledow udalo mi sie sklep 'mariage' namierzyc (rue du bourg tibourg). herbaciarnia to znana, stara i ... droga. droga niemilosiernie. kaoru wykupila polowe sklepu, ja zadowolilam sie zapachami.
po tak milym wstepie nalezalo przystapic do konkretow. przekroczylysmy rzeke i wylonila sie przed nami w pelnej okazalosci katedra notre dame. 'na zachodzie bez zmian' zamieniam na 'w paryzu bez zmian'. wszystko stoi tak, jak stalo, jak to mniej wiecej pamietam i niech tak bedzie. niech sie nie zmienia.
[apdejt sytuacyjny -zaczynam miec watpliwosci, czy dzisiejsza podroz bedzie miec hepi end. na przeciwko mnie siedzi pani. wiek - ok.40 lat. stopien znerwicowania - skrajny. sytuacja dosc niewygodna, jako ze pani patrzy sie na mnie nieustannie dosc tepym wzrokiem, a co gorsze - ciamka. od poczatku podrozy nie oderwala sie jeszcze od zawartosci reklamowki, ktora kurczowo sciska, a sadzac po rozmiarze reklamowki nie oderwie sie od niej jeszcze przynajmniej przez miesiac. tak wiec ciamka. ciamka okrutnie, bezlitosnie i tak glosno, ze nie pomoglo nawet wlozenie przez mnie sluchawek do uszu. trzeba byc tolerancyjnym, ale staje sie to tak meczace, ze najprawdopodobniej wyladuje w kryminale za poturbowanie tej pani papierowym kubkiem do kawy.]
wracajac do paryza.
notre dame obeszlysmy i z zewnatrz i w srodku, zeszlysmy z wyspy i idac na poludnie rozpoczelysmy, a raczej ja rozpoczelam poszukiwania domu nr 9 przy rue le goff. powod? za czasow studenckich mieszkala pod tym adresem moja jedyna i niepowtarzalna mama, spedzajac w paryzu pare miesiecy. po paru chwilach pieknego slonca nadszedl czas na snieg, a pozniej kolejny atak deszczu. nie przeszkodzilo mi to jednak w niczym i po bardzo sprawnych manewrach znalazlysmy sie przed niebieskimi drzwiami kamienicy nr 9. widok wzruszajacy z uwagi na okolicznosci.
[apdejt sytuacyjny: moje modly zostaly wysluchane. najbardziej znerwicowana kobieta swiata po rzuceniu swoim plecakiem o ziemie oraz wyrznieciu glowa w drzwi, ktore nie zdazyly sie przed nia otworzyc udala sie wlasnie na kolejny spacer po pociagu.]
z rue le goff spacerkiem po boulevard st michel przemiescilysmy sie, przechodzac obok sorbony i pantheonu w kierunku st germain des-pres.
[apdejt sytuacyjny: wrocila, olaboga, z kolejna butelka wina w rece. jestem prawie pewna, ze zaraz uslyszymy arie krolowej nocy.]
jako ze milo jest od czasu do czasu cos zjesc (zwlaszcza, jesli nie jest sie juz w stanie isc z glodu...), po dlugim zapoznawaniu sie z oferta mijanych restauracji wypatrzylam przy rue de seine malenka restauracyjke o magicznej nazwie 'FISH' i tam tez usiadlysmy. wybor znakomity.
w ramach oferty specjalnej obiadowej zjadlam za grosze przystawke w postaci rukoli z pomidorami i anchovis oraz danie glowne - penne ze swiezutko duszonymi pieczarkami i jeszcze swiezszym grillowanym tunczykiem. pycha.
nie wiem, od czego to zalezy - moze poprostu od francuskiej kultury jedzenia, ale jesli w przypadkowo znalezionej malenkiej restauracji mozna zjesc tak dobre rzeczy za tak male pieniadze, musi to byc mile miejsce do zycia. nie mowiac juz o tym, ze zamiast koszmaru sandwiczy w krainie kanapek (czyt. anglii) w paryzu uroczo egzystuje miliard kafejek, w ktorych mozna zjesc rownie szybko jak w londynie, ale za to o ile przyjemniej i po ludzku.
zaraz po wyjsciu z restauracji udalo mi sie zrealizowac plan dnia - zakupilam dla siebie (w ramach postanowienia noworocznego, ze podszkole sie w kuchni) fartuch kuchenny. jako ze w anglii (naprawde nie nastawiam sie, a trzezwo oceniam sytuacje) nie ma, moim zdaniem, zbyt wielkiej tradycji gotowania, dostanie ladnego fartucha graniczy z cudem. w paryskim pierwszym napotkanym sklepie znalazlam natomiast taki wybor, ze szukanie dalsze nie mialo racji bytu. z usmiechem na twarzy, kolorowym fartuchem w rece i pustym portfelem udalam sie z kaoru na polnoc. kierunek - louvre.

zdazylysmy sie przyzwyczaic do dosc niskich temperatur, kompletnie nie przewidywalnych opadow sniegu, gradu i deszczu oraz silniejszego wiatru, tak wiec dno meteorologiczne w okolicach luwru nas nie zaskoczylo. z uwagi na ograniczona ilosc czasu obejrzalysmy muzeum jedyne 'z wierzchu'. przechodzac pozniej przez jardin du carrousel, jardin des tuileries i mijajac po drodze place de la concorde, grand palace i petit palace dotarlysmy pod luk triumfalny. na champs-elysees ludzi sporo -z uwagi na moja alergie na dzikie tlumy zniknelysmy stamtad dosc szybko (pomimo zaczynajacego o sobie dawac znac bolu naszych starganych sniegiem i deszczem nog), wchodzac w podziemia paryskie. powod - metro. cel - wieza eiffel'a.
przystanek bir-hakeim, na ktorym mialysmy wysiasc jest aktualnie w remoncie, tak wiec wysiadlysmy wczesniej, na przystanku 'passy'. dobra decyzja. przynajmniej wg mnie (kaoru ledwie powloczyla juz nogami). zaraz po wyjsciu ze stacji skrecilysmy na most i roztoczyl sie przed nami obledny nadrzeczny widok wiezy eiffel'a. zrobilam okolo miliarda zdjec i przesuwajac sie bardzo powoli doszlam do podstawy tej metalowej, slynnej na caly swiat konstrukcji.
dokladnie w momencie, kiedy probowalam zrobic zdjecie wiezy od dolu zerwal sie potworny deszcz i wiatr. uroki zwiedzania. ucieklam pod mniej wiecej 5-milimetrowy daszek kiosku z biletami, odczekalam dwie minut i ruszylam z kaoru w strone stacji 'iena', skad pociagiem podjechalysmy w okolice slynnej olimpii (stacja madeleine). o slynnej olimpii wiem tyle, ze odbywaja sie tam koncerty i ze za dawnych lat spiewala tam edith piaf. to sie nazywa ogrom wiedzy. stamtad w kazdym razie przespacerowalysmy sie do opery i po zrobieniu paru zdjec kaoru zarzadzila wycieczke do galerii lafayette. nie jestem fanka zakupow, a juz na pewno nie w 'ekspensywnych' (to slowo uslyszalam kiedys na ulicy w ust londynskiej polki) centrach handlowych, ale dalam sie skusic. galeria lafayette zajmuje chyba polowe paryza, ale my udalysmy sie od razu do czesci spozywczej. sklep jak marzenie. jedzenie z calego swiata. wszystko odpowiednio drogie, ale za to jakie zapachy! nabylam droga kupna ser typu smierdziel- 'pont leveque' oraz moj ukochany pecorino. do tego sery z figami i orzechami, z ziolami, orzechami, pieprzem - do wyboru, do koloru. do przegryzienia swiezo upieczona bagietka, na deser creme caramel i truskawki wielkosci kalafiora -zyc, nie umierac!
jesli chodzi o kaoru - wykupila ponownie pol sklepu i ledwie doszla dzieki temu na dworzec.
ja natomiast doszlam ponownie do tego samego wniosku - robienie zakupow na swiecie przestaje byc frajda. wszystko mozna dostac wszedzie. przywoze z londynu japonska zupe miso, ktora moge dostac w realu w opolu. wioze ze stanow moje ulubione maslo orzechowe 'skippy', ktore, jak sie okazuje moge kupic w byle sklepie w londynie. z jednej strony milo, ze mozna znalezc odrobine 'swojego swiata' w roznych miejscach, a z drugiej zal, bo zatraca sie tesknota za czyms, co niedostepne nigdzie indziej.
jako ze po zakupach zrobilo sie pozno - 19.30 - trzeba bylo zbierac sie na dworze. trzeba bylo.
we mnie jednak, jak zwykle, odezwala sie juz po raz miliard pierwszy tego dnia dusza podroznika i postanowilam biegiem udac sie na plac pigalle w celu zakupienia pieczonych kasztanow. jak mi sie akurat wydalo - podroz bez zjedzenia kasztanow bylaby niekompletna.
zostawilam po drodze kaoru, ktora wciaz walczyla z reklamowkami i oddalilam sie z mapa w reku. wieczor, tlumy na ulicach, kawalek drogi do przejscia. wszystko byloby pieknie, gdyby nie to, ze trzymalam mape do gory nogami i wyladowalam w miejscu ladnym, ale kompletnie nie tym, co trzeba. starosc jak widac potrafi byc okrutna - nie dosc, ze siwieje, to jeszcze moj mozg drastycznie sie kurczy. ostatnie rozpaczliwe proby i sytuacja stala sie jasna - z kasztanow nici, a jesli sie nie pospiesze, beda rowniez nici z pociagu do londynu (to akurat nie byloby smutne). dobieglam do stacji 'opera', podjechalam pociagiem do gare de l'est i zeby wykorzystac ostatnia szanse na zabladzenie w paryzu postanowilam na dworze gare du nord przejsc na nogach. o godzinie 20.30 zjawilam sie na dworcu, skorzystalam z toalety, kupilam znaczki i pognalam na pierwsze pietro, gdzie przy okienku odprawowym czekala na mnie juz lekko zaniepokojona kaoru. odprawa szybka, a przed wejsciem do pociagu ostatni zakup w postaci kawy i ciastka. wszystko ma swoj koniec...
nie moge narzekac na brak zmian miejsca, ale musze czesciej wyjezdzac w celach wylacznie podrozniczych. wyjazdy zawodowe maja te niezwykla ceche, ze jezdzi sie w piekne miejsca, ale nie ma sie czasu ich zwiedzic.
podsumowujac - mily byl to dzien i oby takich jak najwiecej.
orewuar

ps. osobom, ktore twierdza, ze na podroze potrzebne sa miliony, polecam sledzenie stron tanich linii lotniczych, autobusowych, kolejowych, a takze wgryzanie sie lokalne oferty wymarzonych miejsc. pare zupek w proszku do plecaka, butelka wody, male kieszonkowe na ewentualna pocztowke i w droge!