
godz. 21.13 czasu lokalnego
siedze w pociagu 'eurostar' relacji paryz-londyn. wlasnie ruszylismy. popijam cafe de noisette, jedzac tortellette rhubarbe. nie czuje nog, ktorych nie mam nawet jak rozprostowac z uwagi na tlok w pociagu. za oknem migaja ostatnie swiatla paryza i tak oto konczy sie ten wariacki dzien.
nie udalo mi sie zrealizowac planu zjedzenia porzadnego francuskiego ratatouille (kto by pomyslal, ze nie ma go w menu francuskich restauracji...), ale nic straconego. dobry to powod, zeby jeszcze tu kiedys wrocic.
dzien rozpoczal sie dosc wczesnie, bo o 3.20 rano. zmusilam sie do wstania pomimo wielkiej checi zostania w lozku przez chocby pare godzin dluzej (zasnelam ok.0.15...). wzielam prysznic, zjadlam sniadanie (moze to za duzo powiedziane, bo zjadlam poprostu banana, sztuk jeden), sprzatnelam pokoj i o godzinie 4.30 wsiadlam w taksowke, czekajaca na mnie przed domem przy ulicy st georges avenue, gdzie aktualnie zatrzymuje sie dzieki zyczliwosci towarzyszki natalii.
znajac swoje mozliwosci wsiadania w londynie nie w te autobusy co potrzeba (jadace dodatkowo w przeciwnym do zamierzonego kierunku) postanowilam skorzystac z uslug taksowkarzy, dzieki czemu znalazlam sie szybko i bezbolesnie na dworcu kings cross st pancras, gdzie umowiona bylam z kaoru, ktora postanowila przylaczyc sie do mojej wyprawy. po szybkiej odprawie zajelysmy miejsca w pociagu i o godzinie 5.25 ruszylysmy w kierunku miasta edith piaf w krainie smierdzacych serow.
nie wiem dlaczego, ale zawsze, kiedy wstane ok.3 nad ranem zaczyna mi sie wydawac, ze nie jest to wcale takie strasznie ani masochistyczne. ok.4 rano nastepuje niczym nie uwarunkowany przyplyw energii - mam ochote objechac dookola kule ziemska, po czym ok.5 rano zaliczam kompletny zgon. zrobil sie juz z tego w zasadzie zwyczaj. przez pierwszych 20 minut podrozy chojraczylam jak zwykle, tkwiac po uszy w mapach, przewodnikach i innych ulotkach, rozrysowalam strategie podbicia paryza, zaznajomilam sie z mapa metra, wyslalam pare smsow, po czym... padlam jak kawka i obudzilam sie o godz. 8.40 w paryzu. pozbieralam rzeczy,wysiadlam, skorzystalam z dworcowej toalety, kupilam bilet dobowy na srodki transposrtu miejskiego i razem z kaoru wyszlam na ulice. jako ze z dworca polnocnego (gare du nord) blisko jest na montmartre, postanowilysmy rozpoczac dzien wizyta w sacre coeur. dobry pomysl. okolice wolne jeszcze od turystow - uliczki prawie puste, ulicznych sprzedawcow kiczu niemalze zero. raj. wspielysmy sie na szczyt wzgorza, obfotografowalysmy okolice, zwiedzilysmy sacre coeur, ja pomachalam z daleka wiezy eiffela, po czym zeszlysmy na dol w celu zjedzenia sniadania. o godz. 10.10 w post cafe przy 70 bld de rachechouart wypilam cafe noisette i zjadlam tartine (chlebo-bagietka) z maslem i konfitura truskawkowa. proste i pyszne.

ze stacji metra anvers, znajdujacej sie obok post cafe linia nr 2 przejechalysmy do belleville, a stamtad linia nr 11 do rambuteau. stacja rambuteau = centre pompidou.
pare zdjec, wspomnienia z wizyty w paruzy z mama (jakies 50 lat temu - nosilam wtedy zielolny kapelusik i koszulke z jaskiniowcem...!!!) i w droge. spacer w kierunku musee picasso.
o muzeum mesje picasso myslalam juz od bardzo dawna, wiec mozna sie domyslic jak wielka byla moja radosc, kiedy po dotarciu na miejsce (po drodze zaliczylysmy pierwszy atak ulewy) okazalo sie, ze muzeum we wtorki jest zamkniete. to sie nazywa szczescie...
nastepnych 40 minut spedzilysmy na szukaniu sklepu 'mariage' z herbata, w ktorym kaoru koniecznie chciala zrobic zakupy. wszystko byloby pieknie, gdyby nie to, ze jej japonska mapa nie posiadala, poza milionem dziwnych kresem, zadnych informacji na temat nazw ulic, co znacznie utrudnialo orientacje w terenie. nie mowiac o tym, ze kaoru nie umie kompletnie czytac map, co, jak twierdzi, jest cecha narodowa japonczykow. w zwiazku z zaistniala sytuacja przeszlam ekspresowy i dosc intensywny kurs jezyka japonskiego i metoda prob i bledow udalo mi sie sklep 'mariage' namierzyc (rue du bourg tibourg). herbaciarnia to znana, stara i ... droga. droga niemilosiernie. kaoru wykupila polowe sklepu, ja zadowolilam sie zapachami.
po tak milym wstepie nalezalo przystapic do konkretow. przekroczylysmy rzeke i wylonila sie przed nami w pelnej okazalosci katedra notre dame. 'na zachodzie bez zmian' zamieniam na 'w paryzu bez zmian'. wszystko stoi tak, jak stalo, jak to mniej wiecej pamietam i niech tak bedzie. niech sie nie zmienia.
[apdejt sytuacyjny -zaczynam miec watpliwosci, czy dzisiejsza podroz bedzie miec hepi end. na przeciwko mnie siedzi pani. wiek - ok.40 lat. stopien znerwicowania - skrajny. sytuacja dosc niewygodna, jako ze pani patrzy sie na mnie nieustannie dosc tepym wzrokiem, a co gorsze - ciamka. od poczatku podrozy nie oderwala sie jeszcze od zawartosci reklamowki, ktora kurczowo sciska, a sadzac po rozmiarze reklamowki nie oderwie sie od niej jeszcze przynajmniej przez miesiac. tak wiec ciamka. ciamka okrutnie, bezlitosnie i tak glosno, ze nie pomoglo nawet wlozenie przez mnie sluchawek do uszu. trzeba byc tolerancyjnym, ale staje sie to tak meczace, ze najprawdopodobniej wyladuje w kryminale za poturbowanie tej pani papierowym kubkiem do kawy.]
wracajac do paryza.
notre dame obeszlysmy i z zewnatrz i w srodku, zeszlysmy z wyspy i idac na poludnie rozpoczelysmy, a raczej ja rozpoczelam poszukiwania domu nr 9 przy rue le goff. powod? za czasow studenckich mieszkala pod tym adresem moja jedyna i niepowtarzalna mama, spedzajac w paryzu pare miesiecy. po paru chwilach pieknego slonca nadszedl czas na snieg, a pozniej kolejny atak deszczu. nie przeszkodzilo mi to jednak w niczym i po bardzo sprawnych manewrach znalazlysmy sie przed niebieskimi drzwiami kamienicy nr 9. widok wzruszajacy z uwagi na okolicznosci.
[apdejt sytuacyjny: moje modly zostaly wysluchane. najbardziej znerwicowana kobieta swiata po rzuceniu swoim plecakiem o ziemie oraz wyrznieciu glowa w drzwi, ktore nie zdazyly sie przed nia otworzyc udala sie wlasnie na kolejny spacer po pociagu.]
z rue le goff spacerkiem po boulevard st michel przemiescilysmy sie, przechodzac obok sorbony i pantheonu w kierunku st germain des-pres.
[apdejt sytuacyjny: wrocila, olaboga, z kolejna butelka wina w rece. jestem prawie pewna, ze zaraz uslyszymy arie krolowej nocy.]
jako ze milo jest od czasu do czasu cos zjesc (zwlaszcza, jesli nie jest sie juz w stanie isc z glodu...), po dlugim zapoznawaniu sie z oferta mijanych restauracji wypatrzylam przy rue de seine malenka restauracyjke o magicznej nazwie 'FISH' i tam tez usiadlysmy. wybor znakomity.
w ramach oferty specjalnej obiadowej zjadlam za grosze przystawke w postaci rukoli z pomidorami i anchovis oraz danie glowne - penne ze swiezutko duszonymi pieczarkami i jeszcze swiezszym grillowanym tunczykiem. pycha.
nie wiem, od czego to zalezy - moze poprostu od francuskiej kultury jedzenia, ale jesli w przypadkowo znalezionej malenkiej restauracji mozna zjesc tak dobre rzeczy za tak male pieniadze, musi to byc mile miejsce do zycia. nie mowiac juz o tym, ze zamiast koszmaru sandwiczy w krainie kanapek (czyt. anglii) w paryzu uroczo egzystuje miliard kafejek, w ktorych mozna zjesc rownie szybko jak w londynie, ale za to o ile przyjemniej i po ludzku.
zaraz po wyjsciu z restauracji udalo mi sie zrealizowac plan dnia - zakupilam dla siebie (w ramach postanowienia noworocznego, ze podszkole sie w kuchni) fartuch kuchenny. jako ze w anglii (naprawde nie nastawiam sie, a trzezwo oceniam sytuacje) nie ma, moim zdaniem, zbyt wielkiej tradycji gotowania, dostanie ladnego fartucha graniczy z cudem. w paryskim pierwszym napotkanym sklepie znalazlam natomiast taki wybor, ze szukanie dalsze nie mialo racji bytu. z usmiechem na twarzy, kolorowym fartuchem w rece i pustym portfelem udalam sie z kaoru na polnoc. kierunek - louvre.

zdazylysmy sie przyzwyczaic do dosc niskich temperatur, kompletnie nie przewidywalnych opadow sniegu, gradu i deszczu oraz silniejszego wiatru, tak wiec dno meteorologiczne w okolicach luwru nas nie zaskoczylo. z uwagi na ograniczona ilosc czasu obejrzalysmy muzeum jedyne 'z wierzchu'. przechodzac pozniej przez jardin du carrousel, jardin des tuileries i mijajac po drodze place de la concorde, grand palace i petit palace dotarlysmy pod luk triumfalny. na champs-elysees ludzi sporo -z uwagi na moja alergie na dzikie tlumy zniknelysmy stamtad dosc szybko (pomimo zaczynajacego o sobie dawac znac bolu naszych starganych sniegiem i deszczem nog), wchodzac w podziemia paryskie. powod - metro. cel - wieza eiffel'a.
przystanek bir-hakeim, na ktorym mialysmy wysiasc jest aktualnie w remoncie, tak wiec wysiadlysmy wczesniej, na przystanku 'passy'. dobra decyzja. przynajmniej wg mnie (kaoru ledwie powloczyla juz nogami). zaraz po wyjsciu ze stacji skrecilysmy na most i roztoczyl sie przed nami obledny nadrzeczny widok wiezy eiffel'a. zrobilam okolo miliarda zdjec i przesuwajac sie bardzo powoli doszlam do podstawy tej metalowej, slynnej na caly swiat konstrukcji.
dokladnie w momencie, kiedy probowalam zrobic zdjecie wiezy od dolu zerwal sie potworny deszcz i wiatr. uroki zwiedzania. ucieklam pod mniej wiecej 5-milimetrowy daszek kiosku z biletami, odczekalam dwie minut i ruszylam z kaoru w strone stacji 'iena', skad pociagiem podjechalysmy w okolice slynnej olimpii (stacja madeleine). o slynnej olimpii wiem tyle, ze odbywaja sie tam koncerty i ze za dawnych lat spiewala tam edith piaf. to sie nazywa ogrom wiedzy. stamtad w kazdym razie przespacerowalysmy sie do opery i po zrobieniu paru zdjec kaoru zarzadzila wycieczke do galerii lafayette. nie jestem fanka zakupow, a juz na pewno nie w 'ekspensywnych' (to slowo uslyszalam kiedys na ulicy w ust londynskiej polki) centrach handlowych, ale dalam sie skusic. galeria lafayette zajmuje chyba polowe paryza, ale my udalysmy sie od razu do czesci spozywczej. sklep jak marzen

ie. jedzenie z calego swiata. wszystko odpowiednio drogie, ale za to jakie zapachy! nabylam droga kupna ser typu smierdziel- 'pont leveque' oraz moj ukochany pecorino. do tego sery z figami i orzechami, z ziolami, orzechami, pieprzem - do wyboru, do koloru. do przegryzienia swiezo upieczona bagietka, na deser creme caramel i truskawki wielkosci kalafiora -zyc, nie umierac!
jesli chodzi o kaoru - wykupila ponownie pol sklepu i ledwie doszla dzieki temu na dworzec.
ja natomiast doszlam ponownie do tego samego wniosku - robienie zakupow na swiecie przestaje byc frajda. wszystko mozna dostac wszedzie. przywoze z londynu japonska zupe miso, ktora moge dostac w realu w opolu. wioze ze stanow moje ulubione maslo orzechowe 'skippy', ktore, jak sie okazuje moge kupic w byle sklepie w londynie. z jednej strony milo, ze mozna znalezc odrobine 'swojego swiata' w roznych miejscach, a z drugiej zal, bo zatraca sie tesknota za czyms, co niedostepne nigdzie indziej.
jako ze po zakupach zrobilo sie pozno - 19.30 - trzeba bylo zbierac sie na dworze. trzeba bylo.
we mnie jednak, jak zwykle, odezwala sie juz po raz miliard pierwszy tego dnia dusza podroznika i postanowilam biegiem udac sie na plac pigalle w celu zakupienia pieczonych kasztanow. jak mi sie akurat wydalo - podroz bez zjedzenia kasztanow bylaby niekompletna.
zostawilam po drodze kaoru, ktora wciaz walczyla z reklamowkami i oddalilam sie z mapa w reku. wieczor, tlumy na ulicach, kawalek drogi do przejscia. wszystko byloby pieknie, gdyby nie to, ze trzymalam mape do gory nogami i wyladowalam w miejscu ladnym, ale kompletnie nie tym, co trzeba. starosc jak widac potrafi byc okrutna - nie dosc, ze siwieje, to jeszcze moj mozg drastycznie sie kurczy. ostatnie rozpaczliwe proby i sytuacja stala sie jasna - z kasztanow nici, a jesli sie nie pospiesze, beda rowniez nici z pociagu do londynu (to akurat nie byloby smutne). dobieglam do stacji 'opera', podjechalam pociagiem do gare de l'est i zeby wykorzystac ostatnia szanse na zabladzenie w paryzu postanowilam na dworze gare du nord przejsc na nogach. o godzinie 20.30 zjawilam sie na dworcu, skorzystalam z toalety, kupilam znaczki i pognalam na pierwsze pietro, gdzie przy okienku odprawowym czekala na mnie juz lekko zaniepokojona kaoru. odprawa szybka, a przed wejsciem do pociagu ostatni zakup w postaci kawy i ciastka. wszystko ma swoj koniec...
nie moge narzekac na brak zmian miejsca, ale musze czesciej wyjezdzac w celach wylacznie podrozniczych. wyjazdy zawodowe maja te niezwykla ceche, ze jezdzi sie w piekne miejsca, ale nie ma sie czasu ich zwiedzic.
podsumowujac - mily byl to dzien i oby takich jak najwiecej.
orewuar

ps. osobom, ktore twierdza, ze na podroze potrzebne sa miliony, polecam sledzenie stron tanich linii lotniczych, autobusowych, kolejowych, a takze wgryzanie sie lokalne oferty wymarzonych miejsc. pare zupek w proszku do plecaka, butelka wody, male kieszonkowe na ewentualna pocztowke i w droge!