pobudka o 4.30, szybki prysznic, jeszcze szybsze sniadanie i o 5.20 juz w samochodzie. kierunek - znow na polnoc, ale tym razem az do ventury. powod - wycieczka na wyspe santa cruz, jedna z channel islands. dojechalysmy do portu ciut za wczesnie (jak sie okazuje, o 5.30 rano w niedziele nie ma jednak korkow), poczekalysmy na otwarcie biura wycieczkowego, odprawilysmy sie, zabralysmy potrzebne mapy i informacje i o 7.45 bylysmy juz na lodzi. pogoda jak marzenie - czyste niebo, slonecznie, cieplo. na oceanie rownie przyjemnie, poza falami, od ktorych wiadomo na co sie czlowiekowi zbiera. na pewno nie na usmiech. widoki jednak piekne, bo przez sporo czesc podrozy towarzyszyly nam skaczace po falach delfiny (tutaj kolejne dodatki do galerii zdjec nieudanych, przepalonych i nieostrych). ok.9.30 wyladowalysmy na east santa cruz.
channel islands (nazywane rowniez malymi galapagos) skladaja sie z osmiu wysp (od 1980r. piec z nich stanowi roku park narodowy) i znajduja na pacyfiku, w poludniowej czesci californii. santa cruz jest wsrod wyspa powierzchniowo najwieksza, a i tez bije rekordy populacji, bo mieszka tam, wg rocznika statystycznego, osob dwie. dziki tlum.
na wyspie nie ma NIC, poza pozostalosciami po mieszkajacych tam kiedys ranczerach, przerobionych aktualnie na visitor's center oraz paroma toaletami. sa tez dwa pola namiotowe oraz kilka wytyczonych szlakow naokolo i wglab wyspy.
nasza lodz odplywala o 16, tak wiec nie spieszac sie zaliczylysmy spacer do prisoner's harbour, pozniej cavern point loop, a jeszcze pozniej lancz na brzegu oceanu juz w okolicach przystani. jedzenie trzeba miec ze soba, bo naprawde nie ma na wyspie NIC. chyba, ze ktos pokusi sie o fiszink albo berd kilink i ma przy sobie jeszcze do tego grill.
wyspa bardzo malownicza, choc przyrodniczo niezbyt moze urozmaicona. suche trawy, gole wzgorza (momentami naprawde bardzo szkocko), skarpy, a niedaleko przystani - cztery palmy. sa tez jaskinie wodne, do ktorych mozna sie dostac kajakami (kajakowac mozna na wlasna reke lub z grupa; mozna tez nurkowac).
droga powrotna miala byc niby lagodniejsza, bo z falami, ale to oczywiscie tylko niby. plynelismy moze i z falami, ale przy okazji sporego wiatru fale robily sie calkiem sporych rozmiarow, wiec manewrowanie miedzy nimi niewielkich w sumie rozmiorow lodzia bylo calkiem interesujace (raz sunela wrecz za nami sciana wody). dotarlysmy w kazdym razie na brzeg cale i zdrowe, wsiadlysmy w samochod, raczej bez wiekszych korkow i postojow dotarlysmy do domu, po czym napchalysmy sie po uszy pizza i juz po niedzieli...
niedziela, 21 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz