taipei, godz. 23.34
jestem na tajwanie raptem od paru godzin i chociaz nie widzialam prawie nic - jak tu inaczej, przyjemniej!
nie wiem, co sprawia, ze te wszystkie miasta sprawiaja wrazenie naprawde brudnych, biednych, chaotycznych, zapomnianych, ale w taipei pomimo to czuc zycie (podobnie jak w szanghaju). porownujac z macau - niebo a ziemia.
moze i jest tu biednie, ale ludzko, realnie, zyciowo. ludzie nieprzytomnie usmiechnieci, otwarci, oferuja pomoc na kazdym kroku, tlumacza, co gdzie i jak.
ucielam sobie popoludniowa drzemke, po czym poszlam do centrum na kolacje - pyszna lokalna ryba + japonskie ciastko wygladajace dosc osobliwie, bo jak ludzki zad. zeby bylo ciekawiej, udekorowane toto lisciem. po kolacji podjechalam metrem do longshan temple (swiatynia) i pokrecilam sie po okolicy, glownie zeby znalezc snake's alley - snake's market. mialam w planach zjesc cos egzotycznego, ale przyznaje sie bez bicia - nie starczylo mi odwagi. taipei slynie ponoc z nocnych marketow i faktycznie jest to interesujace (pierwszy raz widzialam pudla w dzinsach i pulowerze), ale smrodu nie jestem w stanie opisac. nie mowiac o tym, co sie tam je. podroby lubie - serca, zoladki, nerki, watrobki, a owszem, ale nie wiem, co bylo tutaj na straganach i chyba nie chce wiedziec. rarytasy! ;) wszystko czeka na usmazenie, ugotowanie. nic jednak nie pobije ogromnych slojow z piklowanymi wezami i piklowanymi myszami. smacznego.
ps. skonczylam autobiografie harpo marxa i jest juz w polowie biografii heatha ledgera. czytam, czytam i nadziwic sie nie moge, jakie podobienstwo z moim stosunkiem do pracy i nie pracy.
poniedziałek, 6 października 2008
pozegnanie z chinami
godz. 12.25
siedze w samolocie, zaraz odlatujemy z hong kongu do taipei. spalam dzisiaj mniej wiecej 3,5 godziny, a do tego wzielam dwa aviomariny, wiec ledwie trzymam sie na nogach. wczorajszy dzien w macau sredniej jakosci - parenascie godzin solidnego deszczu i wiatru dalo sie we znaki. zwlaszcza na 15tym pietrze hotelu. wstalam ok.9.30, zjadlam sniadanie w towarzystwie dwoch podejrzanych chinskich typow, zajmujacych sie glowie odchrzakiwaniem kataru, dlubaniem w zebach i paleniem papierosow, po czym wrocilam do pokoju i ... obudzilam sie znow ok.13. prysznic, spacer krotki po miescie (stosy smieci, ulotek, specyficzny zapach powietrza; ciekawa sprawa - kilkudziesieciopietrowe szklane, wybitnie wspolczesne wiezowce powstaja przy uzyciu rusztowan z bambusa), wizyta w supermarkecie (cukierki wodorostowe) i jeszcze chwila snu. wieczorem koncert, a po koncercie wizyta w kantorze i aptece (chinskie leki przeciw chorobie lokomocyjnej; nota bene ponad 60% lekow w chinach, to lipa, oszustwo), pakowanie i spac. o 6 rano wyjazd z hotelu, podroz wodnym odrzutowcem z macau do hong kongu, sniadanie na lotnisku, za chwile lot.
tajfun mial uderzyc wczoraj i szczerze mowiac wiekszego deszczu i wiatru niz wczoraj nie widzialam jak zyje. bylo to jednak tylko preludium, a sam tajfun oslabl gdzies po drodze, wiec udalo nam sie nie utknac w macau. alleluja.
podsumawujac: chiny ciekawe i drogie. ciekawe wizualnie, nieciekawe socjalnie i systemowo. ceny czesto wyzsze niz w londynie, co jest imponujace. ludzie nieuprzejmi, glosni. na ulicach brod, smrod i bieda wymieszana ze wspolczesnoscia (innego rodzaju mix niz np. w rosji, gdzie zloto kapie z budynkow; tutaj jest to raczej technika i modernizacja, futurystyczne budowle). jedzenie srednie jak na azje (potwornie duzo tluszczu), woda nie nadajaca sie do niczego. prawie kompletny brak zieleni w miastach, w ktorych widzialam. wilgotnosc powietrza powalajaca. bardzo ciekawie zobaczyc to wszystko na wlasne oczy, ale naprawde jest to inna planeta.
siedze w samolocie, zaraz odlatujemy z hong kongu do taipei. spalam dzisiaj mniej wiecej 3,5 godziny, a do tego wzielam dwa aviomariny, wiec ledwie trzymam sie na nogach. wczorajszy dzien w macau sredniej jakosci - parenascie godzin solidnego deszczu i wiatru dalo sie we znaki. zwlaszcza na 15tym pietrze hotelu. wstalam ok.9.30, zjadlam sniadanie w towarzystwie dwoch podejrzanych chinskich typow, zajmujacych sie glowie odchrzakiwaniem kataru, dlubaniem w zebach i paleniem papierosow, po czym wrocilam do pokoju i ... obudzilam sie znow ok.13. prysznic, spacer krotki po miescie (stosy smieci, ulotek, specyficzny zapach powietrza; ciekawa sprawa - kilkudziesieciopietrowe szklane, wybitnie wspolczesne wiezowce powstaja przy uzyciu rusztowan z bambusa), wizyta w supermarkecie (cukierki wodorostowe) i jeszcze chwila snu. wieczorem koncert, a po koncercie wizyta w kantorze i aptece (chinskie leki przeciw chorobie lokomocyjnej; nota bene ponad 60% lekow w chinach, to lipa, oszustwo), pakowanie i spac. o 6 rano wyjazd z hotelu, podroz wodnym odrzutowcem z macau do hong kongu, sniadanie na lotnisku, za chwile lot.
tajfun mial uderzyc wczoraj i szczerze mowiac wiekszego deszczu i wiatru niz wczoraj nie widzialam jak zyje. bylo to jednak tylko preludium, a sam tajfun oslabl gdzies po drodze, wiec udalo nam sie nie utknac w macau. alleluja.
podsumawujac: chiny ciekawe i drogie. ciekawe wizualnie, nieciekawe socjalnie i systemowo. ceny czesto wyzsze niz w londynie, co jest imponujace. ludzie nieuprzejmi, glosni. na ulicach brod, smrod i bieda wymieszana ze wspolczesnoscia (innego rodzaju mix niz np. w rosji, gdzie zloto kapie z budynkow; tutaj jest to raczej technika i modernizacja, futurystyczne budowle). jedzenie srednie jak na azje (potwornie duzo tluszczu), woda nie nadajaca sie do niczego. prawie kompletny brak zieleni w miastach, w ktorych widzialam. wilgotnosc powietrza powalajaca. bardzo ciekawie zobaczyc to wszystko na wlasne oczy, ale naprawde jest to inna planeta.
sobota, 4 października 2008
stolica rozpusty
4.10.2008, godz. 23.41
macau. chinskie las vegas. jedyne miejsce w chinach, w ktorym hazard jest legalny. nie sadzilam, ze jest na swiecie jeszcze jedno tak brzydkie miejsce, jak las vegas, ale jak widac cale zycie w niewiedzy... co za paskudztwo.
pomijajac zaduch (+30 C), naprawde trudna do zniesienia wilgotnosc powietrza (wdycham wode, a na glowie mam strzeche), brud, wszystko oblepione neonami, kompletny brak zieleni, jest tu poprostu przygnebiajaco. takie miejsca bardzo zle na mnie dzialaja. pieniadze, hazard, prostytucja.
do hong kongu przylecielismy ok.15, a o 17 bylismy juz na pokladzie TURBOJET'a, czyli szybkiej lodzi relacji hong kong - macau. tajfun sie nie pojawil, ale fale wystarczajaco silne, zeby przy takiej predkosci doprowadzic 3/4 pasazerow do uzycia papierowych torebek. na szczescie ta przyjemnosc mnie ominela - ogluszylam sie piosenkami zespolu the shins, zamknelam oczy i po krzyku. na bagaze czekalismy na miejscu chyba z zylion godzin. jeden rozklekotany wozek do przewozenia walizek, polowa bagazy mokra, wydawanie przesylek na kartki, etc. ledwie przyszlismy przez odprawe celna, walizki wyladowaly znow na kupie - tym razem na przyczepie ciezarowki. w autobusach, ktore pamietaja chyba XVI wiek nie bylo bagaznikow... hotel jak dla mnie o.k., bo mam szczescie i dostalam pokoj na 15tym pietrze - jedynym dla niepalacych, wiec nie smierdzi. alleluja. lazienka zaprojektowana chyba za to wylacznie dla azjatow, bo stojac w wannie dotykam glowa sufitu, a zaden ze mnie znowu michael jordan.
wymienilam w kantorze za rogiem dolary na walute makauanska (pomimo to, ze macau jest juz czescia chin, a nie portugalii, nie przyznaje sie do chinskiej waluty), zjadlam kolacje w lokalnym barze (jedzenie zaskakujaco dobre; zamiast menu dostalam do reki photo album ze zdjeciami wszystkich potraw; wielkie prawdopodobienstwo, ze jadlam psa...), kupilam do degustacji troche chinskich slodyczy i napojow dziwnych, wypralam przed chwila polowe rzeczy (wylal mi sie w walizce szampon - coz za radosc!... ) i ide spac.
tajfun ma uderzyc jutro lub pojutrze, wiec nie wiadomo, czy i jak sie stad wydostaniemy. wolalabym utknac w hong kongu, jesli w ogole...
macau. chinskie las vegas. jedyne miejsce w chinach, w ktorym hazard jest legalny. nie sadzilam, ze jest na swiecie jeszcze jedno tak brzydkie miejsce, jak las vegas, ale jak widac cale zycie w niewiedzy... co za paskudztwo.
pomijajac zaduch (+30 C), naprawde trudna do zniesienia wilgotnosc powietrza (wdycham wode, a na glowie mam strzeche), brud, wszystko oblepione neonami, kompletny brak zieleni, jest tu poprostu przygnebiajaco. takie miejsca bardzo zle na mnie dzialaja. pieniadze, hazard, prostytucja.
do hong kongu przylecielismy ok.15, a o 17 bylismy juz na pokladzie TURBOJET'a, czyli szybkiej lodzi relacji hong kong - macau. tajfun sie nie pojawil, ale fale wystarczajaco silne, zeby przy takiej predkosci doprowadzic 3/4 pasazerow do uzycia papierowych torebek. na szczescie ta przyjemnosc mnie ominela - ogluszylam sie piosenkami zespolu the shins, zamknelam oczy i po krzyku. na bagaze czekalismy na miejscu chyba z zylion godzin. jeden rozklekotany wozek do przewozenia walizek, polowa bagazy mokra, wydawanie przesylek na kartki, etc. ledwie przyszlismy przez odprawe celna, walizki wyladowaly znow na kupie - tym razem na przyczepie ciezarowki. w autobusach, ktore pamietaja chyba XVI wiek nie bylo bagaznikow... hotel jak dla mnie o.k., bo mam szczescie i dostalam pokoj na 15tym pietrze - jedynym dla niepalacych, wiec nie smierdzi. alleluja. lazienka zaprojektowana chyba za to wylacznie dla azjatow, bo stojac w wannie dotykam glowa sufitu, a zaden ze mnie znowu michael jordan.
wymienilam w kantorze za rogiem dolary na walute makauanska (pomimo to, ze macau jest juz czescia chin, a nie portugalii, nie przyznaje sie do chinskiej waluty), zjadlam kolacje w lokalnym barze (jedzenie zaskakujaco dobre; zamiast menu dostalam do reki photo album ze zdjeciami wszystkich potraw; wielkie prawdopodobienstwo, ze jadlam psa...), kupilam do degustacji troche chinskich slodyczy i napojow dziwnych, wypralam przed chwila polowe rzeczy (wylal mi sie w walizce szampon - coz za radosc!... ) i ide spac.
tajfun ma uderzyc jutro lub pojutrze, wiec nie wiadomo, czy i jak sie stad wydostaniemy. wolalabym utknac w hong kongu, jesli w ogole...
piątek, 3 października 2008
bez tlenu i ciszy
3.10.2008
wrocilam wlasnie z koncertu i spedzam ostatnia noc w szanghaju. jutro przenosimy sie samolotem do hong kongu, a stamtad promem do macau. taki jest w kazdym razie plan, a co bedzie w rzeczywistosci - nie mam pojecia. ledwie udalo mi sie zbic temperature i zgubic przeziebienie, pojawil sie nowy problem w postaci zapowiadanego na jutro w hong kongu ... tajfunu...
ot, drobiazg, zeby sie nie nudzic...
shanghai taki dzisiaj dziki i chaotyczny jak i wczoraj. jesli sie nie ma klaksonu (tak sie dziwnie sklada, ze nie nosze...), trzeba rozpychac sie lokciami, bo ludzie doslownie wlaza na siebie bez zadnego przepraszam. sprzedawcy uliczni, to osobna historia. nie wystarczy powiedziec 'nie,dziekuje'. trzeba niemalze kopnac, zeby sie delikwenta pozbyc. w sklepowo-deptakowe czesci miasta 'watch or bag' zamienilo sie w 'watch or bag or dvd or shoes' - jak widac handel kwitnie. odmawialam przy kazdej mozliwej okazji, czyli mniej wiecej tysiac razy na sekunde, az w koncu zgielam sie w pol ze smiechu, kiedy jeden zdesperowany chinczyk wykrzyczal (po uprzednim 'watch or bag'): 'my name is a cos tam, you are beautiful, i love you, see you tomorrow'.
coz, nie bedzie zadnego tomorrow...
zwiedzilam dzisiaj kolejne czesci miasta, w tym people's park (wdalysmy sie z elen w dyskusje z paroma lokalnymi, ktorzy przy swojej znajomosci jezyka i geografii wywnioskowali, ze londyn jest w polsce...). kuchennie - zjadlam dzisiaj dwa 'lizaki' z osmiornic - PYCHA!!!, a taksowkowo - rowniez bardzo udanie. taksowkarz coprawda nie plul, ale za to tak zajezdzal wszystkim droge (choc to i tak norma), ze w koncu ktos, kto stanal samochodem obok urwal mu reka w nagrode prawe lusterko.przy obu lusterkach i tak ciezko przezyc podroz chinska taksowka, a bez lusterek - niech mnie dunder....
chinczycy ogolnie rzecz biorac bardzo agresywni, glosni i pewni siebie, a do tego mili zazwyczaj tylko wtedy, jesli chca cos zarobic. nie mowiac o tym, ze patrza na mnie jak bym spadla z kosmosu z takim wygladem, czyli bez skosnych oczu. z drugiej jednak strony skosnoocy turysci zatrzymali mnie juz pare razy, proszac o wspolne zdjecie, poniewaz sa po raz pierwszy w szanghaju. czyli wygladam jednak lokalnie? musze sie wgryzc w historie mojej rodziny - chinskie korzenie na horyzoncie.
wrocilam wlasnie z koncertu i spedzam ostatnia noc w szanghaju. jutro przenosimy sie samolotem do hong kongu, a stamtad promem do macau. taki jest w kazdym razie plan, a co bedzie w rzeczywistosci - nie mam pojecia. ledwie udalo mi sie zbic temperature i zgubic przeziebienie, pojawil sie nowy problem w postaci zapowiadanego na jutro w hong kongu ... tajfunu...
ot, drobiazg, zeby sie nie nudzic...
shanghai taki dzisiaj dziki i chaotyczny jak i wczoraj. jesli sie nie ma klaksonu (tak sie dziwnie sklada, ze nie nosze...), trzeba rozpychac sie lokciami, bo ludzie doslownie wlaza na siebie bez zadnego przepraszam. sprzedawcy uliczni, to osobna historia. nie wystarczy powiedziec 'nie,dziekuje'. trzeba niemalze kopnac, zeby sie delikwenta pozbyc. w sklepowo-deptakowe czesci miasta 'watch or bag' zamienilo sie w 'watch or bag or dvd or shoes' - jak widac handel kwitnie. odmawialam przy kazdej mozliwej okazji, czyli mniej wiecej tysiac razy na sekunde, az w koncu zgielam sie w pol ze smiechu, kiedy jeden zdesperowany chinczyk wykrzyczal (po uprzednim 'watch or bag'): 'my name is a cos tam, you are beautiful, i love you, see you tomorrow'.
coz, nie bedzie zadnego tomorrow...
zwiedzilam dzisiaj kolejne czesci miasta, w tym people's park (wdalysmy sie z elen w dyskusje z paroma lokalnymi, ktorzy przy swojej znajomosci jezyka i geografii wywnioskowali, ze londyn jest w polsce...). kuchennie - zjadlam dzisiaj dwa 'lizaki' z osmiornic - PYCHA!!!, a taksowkowo - rowniez bardzo udanie. taksowkarz coprawda nie plul, ale za to tak zajezdzal wszystkim droge (choc to i tak norma), ze w koncu ktos, kto stanal samochodem obok urwal mu reka w nagrode prawe lusterko.przy obu lusterkach i tak ciezko przezyc podroz chinska taksowka, a bez lusterek - niech mnie dunder....
chinczycy ogolnie rzecz biorac bardzo agresywni, glosni i pewni siebie, a do tego mili zazwyczaj tylko wtedy, jesli chca cos zarobic. nie mowiac o tym, ze patrza na mnie jak bym spadla z kosmosu z takim wygladem, czyli bez skosnych oczu. z drugiej jednak strony skosnoocy turysci zatrzymali mnie juz pare razy, proszac o wspolne zdjecie, poniewaz sa po raz pierwszy w szanghaju. czyli wygladam jednak lokalnie? musze sie wgryzc w historie mojej rodziny - chinskie korzenie na horyzoncie.
czwartek, 2 października 2008
shanghai to czy dom wariatow???
2.10.2008
matko boska, co to za miasto. ciagle shanghai.
chinczycy glosni, halasliwi do granic wytrzymalosci, kompletnie bez manier. dra sie na calego przy kazdej okazji, rozpychaja lokciami i maja do wszystkiego prawo.
smrod wszedzie, balagan, brod i harmider. doszlo do tego, ze w pewnym momencie wlozylam do uszu zatyczki, a na nos okulary sloneczne, zeby jakos przetrwac.
na ulicach bitwa o miejsce. zielone swiatlo nie znaczy nic. NIC. kazdy chodzi jak chce i gdzie moze (wczoraj, z czego jestem dumna, przebieglam bez uszczerbku na zdrowiu przez 8-pasmowa droge szybkiego ruchu). jesli na ulicy brakuje miejsca, samochody wjezdzaja na chodniki. czemu nie...
sodoma i gomora.
zwiedzilam dosc solidnie stare miasto, pare swiatyn, targ z antykami, ogrody yu yung (jedyny zachowany w miescie prawdziwie chinski, tradycyjny rejon), akwarium (w srodku najdluzszy, ale niestety nie najciekawszy tunel podwodny na swiecie - 155metrow). wypilam tez koktajl na szczycie trzeciego najwyzszego budynku swiata i zaliczylam najbardziej osobliwe podroze taksowkami ( przed chwila wiozl mnie pan, ktory w trakcie jazdy przy kazdej mozliwej okazji otwieral drzwi i wypluwal nadmiar sliny i ... kataru... - OBRZYDLISTWO). kupilam tez pare lokalnych wyrobow i calkiem niezle nauczylam sie targowac po chinsku!
jedzenie - degustuje, co sie da. kluski z mieczakami i wodorostami, wedzone jajka przepiorcze i ciasto o smaku i wygladzie plasteliny podawane do herbaty, etc.
poki co zyje o wlasnych silach, walczac przy okazji z temperatura, zolta woda, zmiana czasu i brakiem ciszy.
co za dzicz. inna planeta, jak slowo daje.
ps. zdjec mam sporo, ale dolacze pozniej, bo nie mam swojego komputera.
matko boska, co to za miasto. ciagle shanghai.
chinczycy glosni, halasliwi do granic wytrzymalosci, kompletnie bez manier. dra sie na calego przy kazdej okazji, rozpychaja lokciami i maja do wszystkiego prawo.
smrod wszedzie, balagan, brod i harmider. doszlo do tego, ze w pewnym momencie wlozylam do uszu zatyczki, a na nos okulary sloneczne, zeby jakos przetrwac.
na ulicach bitwa o miejsce. zielone swiatlo nie znaczy nic. NIC. kazdy chodzi jak chce i gdzie moze (wczoraj, z czego jestem dumna, przebieglam bez uszczerbku na zdrowiu przez 8-pasmowa droge szybkiego ruchu). jesli na ulicy brakuje miejsca, samochody wjezdzaja na chodniki. czemu nie...
sodoma i gomora.
zwiedzilam dosc solidnie stare miasto, pare swiatyn, targ z antykami, ogrody yu yung (jedyny zachowany w miescie prawdziwie chinski, tradycyjny rejon), akwarium (w srodku najdluzszy, ale niestety nie najciekawszy tunel podwodny na swiecie - 155metrow). wypilam tez koktajl na szczycie trzeciego najwyzszego budynku swiata i zaliczylam najbardziej osobliwe podroze taksowkami ( przed chwila wiozl mnie pan, ktory w trakcie jazdy przy kazdej mozliwej okazji otwieral drzwi i wypluwal nadmiar sliny i ... kataru... - OBRZYDLISTWO). kupilam tez pare lokalnych wyrobow i calkiem niezle nauczylam sie targowac po chinsku!
jedzenie - degustuje, co sie da. kluski z mieczakami i wodorostami, wedzone jajka przepiorcze i ciasto o smaku i wygladzie plasteliny podawane do herbaty, etc.
poki co zyje o wlasnych silach, walczac przy okazji z temperatura, zolta woda, zmiana czasu i brakiem ciszy.
co za dzicz. inna planeta, jak slowo daje.
ps. zdjec mam sporo, ale dolacze pozniej, bo nie mam swojego komputera.
Subskrybuj:
Posty (Atom)