za pol godziny wyjezdzam na lotnisko. musze jeszcze tylko dokonczyc zupe z kraba, usiasc na walizce w celach domknieciowych i pozegnac z kotami (tu juz bez siadania). hrabina opuszcza amerykie.
za oknem piekne slonce, w zwiazku z czym Ciocia zabrala mnie na ostatnia krotka wycieczke na balboa. niestety wlaczylo sie znow moje typowe szczescie, nie znalazlysmy ani pol metra miejsca do zaparkowania, wiec ewakuowalysmy sie do corona del mar. bardzo malowniczo, nad samym oceanem, dosyc bogato, ale na szczescie nie ordynarnie. posiedzialysmy chwileczke na plazy little corona, ktora objeta jest wieloma zakazami i nakazami (m.in. zakaz zbierania muszli, ktory w swoim niepowtarzalnym stylu lekko nagielam) i wrocilysmy do domu.
za kazdym razem ameryka robi na mnie inne wrazenie. w wielu kwestiach jest to kompletnie inna planeta w porownaniu z europa, ale nie zdazyl mi sie jeszcze nieudany tutaj przyjazd. piekne miejsca, duzo wspomnien.
skora schodzi ze mnie wciaz jak z kameleona, lacznie z opalenizna, ktora nigdy, z nieznanych mi powodow nie chciala sie mnie trzymac. na plecach mam rany od oparzen, na bluzie brunatne plamy jeszcze z kanionu, na dresach siersc kotow. bedzie ze mnie dzisiaj w samolocie calkiem atrakcyjny pasazer.
piątek, 3 lipca 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)