poniedziałek, 4 lutego 2008

pobyt w hamerykie w liczbach

godz. 12.14
jestem od okolo dwoch godzin w glasgow i tradycyjnie juz pije kawe w starbucksie przy buchanan street, sluchajac niesmiertelnej elli fitzgerald. coprawda prawie nie zmruzylam dzisiaj oka (solidne problemy z roznica czasu), a za dwie godziny zaczynam proby, ale jak zwykle stwierdzam, ze bardzo lubie tu przyjezdzac.
moj wielki mozg podpowiada mi, ze w okolicy jest sklep apple, poniewaz udalo mi sie zlapac darmowy internet w laptopie. a jaki tego bedzie efekt? moge nareszcie zamiescic obiecany (sobie przede wszystkim) bilans liczbowy ostatniego wyjazdu.
tak wiec podczas miesiaca w usa:
pokonalismy trase ok.12000 mil (ok. 19320 km), z czego autobusem przejechalismy ok. 3891 mil (ok. 6265 km).
nocowalismy w 16 hotelach.
zagralismy 22 koncerty w 21 salach koncertowych.
odwiedzilismy 13 stanow.
samolotem lecielismy 8 razy, a godzin w samolotach spedzilismy ok. 32.
godzin w autobusie spedzilismy natomiast ok. 95.

z polski wrocilam przedwczoraj, spakowalam wszystkie rzeczy i opuscilam na dobre dom na seven disasters. od dzisiaj do 14go lutego jestem w szkocji. zatrzymuje sie juz tradycyjnie w glasgow w dzielnicy west end, a grajac koncerty odwiedze ponownie aberdeeen, inverness, perth, edinburgh i dundee. mam tez nadzieje najesc sie znow burakow pastewnych i haggisa.
na ulicach ktos wlasnie gra na kobzie, ludzie spiesza sie o wiele wolniej niz w londynie, usmiechajac sie. od czasu do czasu pada deszcz (dlaczego mnie to nie dziwi...).
jak ja lubie szkocje....

piątek, 1 lutego 2008

obiecany hepi end

28.01.08, godz. 20.02 czasu kalifornijskiego
siedze w samolocie. ciezko uwierzyc, ale miesieczne tournee dobiega wlasnie konca. usiluje zrobic maly bilans powyjazdowy, ale zabierze to jeszcze, jak sadze, troche czasu. cierpliwosci!wyglada na to, ze mam dosc potezne zaleglosci w opisywaniu zdarzen, ale tak jak obiecalam - pojawi sie uaktualnienie. jakby nie patrzec, wlasnie je pisze. wydaje mi sie, ze ostatnia relacja urwala sie na poczatku wizyty u cioci bo w huntington beach, tak wiec na tym, na czym urwalam, na tym rozpoczne.
25go stycznia obudzilam sie o godz.7 rano, co nie znaczy, ze o tej godzinie wstalam. lezac w lozku sprawdzilam maile, a ciocia podala mi pyszna, goraca kawe do lozka (kompletna rozpusta...:)). wstalam jakis czas pozniej, wzielam prysznic i zjadlysmy sniadanie (nareszcie cos zdrowego - platki z mlekiem i swiezymi owocami; jestem juz, nota bene, fanka kumkwatu, ktorego przemycam, dzieki cioci, w walizce chyba kilogram:)). po sniadaniu i spakowaniu niezbednego ekwipunku (aparat, pieniadze, paszport, woda oraz medykamenta na problemy z oddychaniem) wsiadlysmy do samochodu i przy pieknej pogodzie ruszylysmy w strone miasta aniolow. los angeles. przejechanie autostrada z huntington beach do LA zabiera mniej wiecej 45 minut. jak twierdzi ciocia, rzadko zdarza sie tak piekna pogoda z tak niesamowita ostroscia - downtown LA oraz gory na tylach (lub przodzie - jak kto woli) miasta rysowaly sie w najdrobiejszych szczegolach. widok cudny!
samochod zaparkowalysmy zaraz obok disney hall, niedawno wybudowanej, bardzo wspolczesnie wygladajacej sali koncertowej, siedziby los angeles philharmonic orchestra. wygladalo na to, ze jest to nasz szczesliwy dzien, poniewaz zamkniety normalnie budynek otwarty byl akurat dla turystow - bez zadnych oplat mozna bylo obejrzec wnetrze, ogrod oraz przejsc sie 'arial footpath' i obejrzec budynek jakby z gory.
z disney hall spacerkiem, mijajac po drodze city hall (czyli odpowiednik naszego ratusza) przemiescilysmy sie w strone katedry 'our lady of the angels'. katedra, zaprojektowana przez hiszpana rafaela moeno, ani na zewnatrz ani w srodku nie przypomina zadnej znanej mi dotad katedry. budynek dosc niski i rozlegly, otoczony ogrodem, sciana aniolowi ulica. w srodku - wspolczesne malowidla w stonowanych kolorach, chrzcielnica, organy. nad wejsciem do katedry kroluje rzezba dziewicy maryji (wystepuje ona tu jako patronka wszystkich, ktorzy przychodza sie pomodlic; nabozenstwa odprawiane sa w 42 jezykach!) autorstwa roberta grahama. trafilysmy z ciocia akurat na przygotowania do wystawianego wieczorem oratorium haendla i zwiedzalysmy kosciol przy odglosach piorunow i blyskawic. dosyc interesujace, wyciszac sie przy takim huku. to jak probowac myslec, idac przez londyn.
z katedry wrocilysmy w okolice disney hall, a stamtad udalysmy sie do slynnego biltmore hotel, starego, ekskluzywnego hotelu, w ktorym przed laty odbywaly sie przyjecia przy okazji wreczania oskarow (na scianach wisza czarno-biale fotografie z tamtych lat). ogolnie przecz biorac przepych i burzujstwo, ale w bardzo dobrym guscie.
po wyjsciu z hotelu i przejsciu na druga strone ulicy weszlysmy na stacje 'pershing square', skad pociag linii czerwonej zawiozl nas do hollywood (hollywood/highland). o spokoju i prowatnosci trzeba tam zapomniec w sekunde. zyliony turystow, tryliony straganow z pamiatkami i miliardy poprzebieranych za postacie z filmow osob. jako ze ani ciocia ani ja nie jestesmy masochistkami, szybkim krokiem dotarlysmy pod chinese theater, gdzie zrobilam pare zdjec odciskow stop i rak slaw (marylin monroe, henry fonda, susan sarandon, james stewart, etc.) i tak szybko, jak przyszlysmy, tak szybko stamtad ucieklysmy. wchodzac po schodach w kodak theatre (slynne schody, po ktorych wchodza gwiazdy-rozgwiazdy przy okazji oskarow), mijajac kolejne tryliony japonczykow z aparatami, doszlysmy do miejsca, z ktorego roztaczal sie widok na wzgorza hollywoodu i slynny napis. zrobilam pare zdjec, w california pizza kitchen zjadlysmy pyszne salaty, po czym metrem odjechalysmy z tego filmowego raju w sina dal. no, moze nie w sina dal. wrocilysmy poprostu na stacje 'pershing square' i spacerkiem przeszlysmy do auta, zahaczajac o bardzo urokliwa biblioteke publiczna.
z los angeles, bladzac na jednym skrzyzowaniu trzy razy:), wrocilysmy do huntington beach i zaparkowalysmy zaraz przy plazy. jak ja uwielbiam ocean!
przeszlysmy sie na koniec molo, poogladalysmy zmagania sie surferow z falami (a raczej z brakiem fal), pozazdroscilam rybakom polowu, zeszlysmy z mola, obeszlysmy scisle centrum i znow odjechalysmy w sina dal (czyt. wrocilysmy do domu). spakowalam bagaze (ciocia oddala mi swoja stara walizke - moja duza czerwona wyla juz do ksiezyca z powodu przeciazenia), a alan, bojfrend cioci przygotowal mi w tym czasie rewelacyjnego steka (zjadlam trzy albo cztery - rozpusta...) i grillowana cukinie. wszystkie swieze i pachnace. jakby tego bylo malo, na deser zjadlam muchi (japonski deser - lody zawiniete w ryz) i tort kawowy. mysle, ze przytylam przez ten miesiac przynajmniej tone. z zoladkiem rozciagnietym do rozmiarow conajmniej bieguna polnocnego, z bagaznikiem wypchanym walizkami, torbami i innymi skrzypcami zaraz po obiedzie opuscilismy (ciocia bo, alan i ja) hantinkton bicz, udajac sie w strone costa mesa.


w costa mesa zameldowalam sie w hotelu, zostawilam bambetle, zabralam ze soba ubranie koncertowe i skrzypce (dla odmiany...) i udalam sie na probe. proba krotka, koncert nieco dluzszy. po koncercie krotkie spotkanie z ciocia, pozegnan moc i do hotelu. padlam jak kawka.
nastepnego dnia rano ruszylismy autokarami na lotnisko, skad latajacym metalowym srodkiem transportu, zwanym potocznie samolotem polecielismy do sacramento. pogoda w sacramento sakramencka. deszcz i zimno. sadzac po widokach z okna samolotu, deszcz musial okolicznych mieszkancow meczyc juz od dawna. susza w poludniowej kalifornii zamienila sie w niemalze powodz w polnocnej - zatopione pola, podtopione domy. w krotkiej przerwie miedzy przyjazdem, a wyjazdem na koncert udalysmy sie z elen na obiad i mini zakupy (ktore obrocily sie w maxi zakupy finalne). powrot do hotelu dosc zabawna. nie mogac znalezc taksowki przed centrum handlowym, panikujac z powodu braku czasu pobieglysmy do innego hotelu, gdzie, jak twierdzilam, musza byc jakies taksowki. taksowek nie bylo. prawie wpakowalysmy sie do prywatnego samochodu przez pomylke, az w koncu obsluga hotelu zlitowala sie i zawiozla nas do naszego miejsca zamieszkania. musialysmy wygladac wyjatkowo zabawnie, zeby spowodowac taki atak litosci:) z hotelu prosto na probe i OSTATNI koncert. koncert sie udal, pomimo wyraznego juz zmeczenia wszystkich. po koncercie spotkanie pozegnalne - szampan, wino, przemowy, pozegnanie paru osob, ktore po tym tournee konczyly prace w orkiestrze, pamiatkowe zdjecia. spotkanie pozegnalne, ale nie do konca. po powrocie do hotelu przyjecia tak naprawde sie dopiero zaczely, choc ja dosc szybko dalam za wygrana i poszlam spac.
rano spakowalam walizki, torby, torebki, torebeczki, pojechalam z dziewczynami na ostatnie zakupy (ilez mozna.... - przesiedzialam prawie caly ten czas na dworze), zjadlam sniadanie w starbucksie - kawa, ciasto z cukinii i ciasto dyniowe (powrot do brutalnej rzeczywistosci - koniec z domowym jedzeniem....) i wrocilysmy. dopakowalam rzeczy, wymeldowalam sie z hotelu, usiadlam w autobusie i ruszylismy. ostatnia podroz autokarem. kierunek - san francisco airport. podroz spokojna - zdrzemnelam sie krotko, po czym obejrzalam na dvd 'diggers'. do san francisco wjechalismy chyba mostem bay bridge. nie byl to golden gate, ale i tak widok piekny. szkoda bardzo, ze nie spedzilismy w san francisco ani minuty...
[ciag dalszy nastapi]

31.01.08, godz. 23.56 czasu polskiego
[ciag dalszy]
po trzech godzinach czekania na lotnisku wsiedlismy w koncu do dwupoziomowego samolotu i o godz. 18.30 wzbilismy sie nad amerykanska ziemie. o samym locie wiele napisac nie moge, bo przez wiekszosc czasu albo sie wiercilam albo przysypialam. probowalam tez ogladac filmy - wynudzilam sie okrutnie przy 'szklanej pulapce 4' (musialam zasnac pare ladnych razy, bo na obejrzenie dwugodzinnego filmu potrzebowalam dwa razy tyle czasu), po czym zabralam sie za 'into the wild'. dosc ciekawy film o chlopaku, wedrujacym na alaske (o ironio!). niestety nie udalo mi sie obejrzec do konca. w londynie wyladowalismy ok. 12.30 czasu angielskiego. szybkie sprawdzenie paszportow, odebranie bagazu, pozegnania. wsiadlam w pociag, pozniej w taksowke i ok.14.30 bylam w domu.
nudne zakonczenie ciekawego miesiaca.
podsumowanie? pomimo ciezkiej pracy byl to dobry miesiac. nie bylo moze wakacyjnie i zaluje, ze nie mialam wiecej czasu na wgryzanie sie w charakter odwiedzanych miejsc, ale staralam sie jak moglam i co zobaczylam, to moje. bylo tez wiele premier - lot helikopterem, karmienie delfinow, obserwowanie wielorybow, spacer po indianskich kanionach. moze jeszcze kiedys odwiedze te same miejsca i spojrze na nie spokojniejszym okiem. jedno jest pewne - swiat stal sie jeszcze mniejszy.
przez najblizszych pare miesiecy czeka mnie wiele pracy i wiele zwiazanych z tym wyjazdow. poki co jestem jednak w domu i pomimo wszystkich cudow, ktore kryja sie na wszystkich kontynentach, pomimo tylu miejsc, ktore tak bardzo chce odwiedzic, tu jest mi najlepiej....
do nastepnej podrozy.
orewuar.
ps. wciaz pracuje nad liczbowym bilansem wyjazdu. postaram sie zamiescic jutro. moje mozliwosci matematyczne sa aktualnie jeszcze bardziej ograniczone niz zwykle - blagam o wyrozumialosc!!!